Francja nie przestaje mnie zaskakiwać, nawet jeśli chodzi o gatunki przeze mnie lubiane raczej średnio. Do takich należy punk rock, zwłaszcza w swojej prymitywnej odmianie nie stroniącej w ostatnim czasie od szeroko pojętego noise'u czy muzyki alternatywnej filtrowanej przez zespoły w rodzaju The Dead Weather czy Royal Blood. Tombouctou pochodzące z Lyonu to gitarowo-perkusyjne trio z szaloną wokalistką, którzy w czerwcu wydali swój debiutancki krążek...
Na trwającym niespełna czterdzieści minut albumie znalazło się miejsce na sześć utworów, które porywają swoim surowym, asymetrycznym brzmieniem, zadziornością i brudem, dynamiką, melodyką i mnóstwem dysonansów między poszczególnymi partiami, które mają w sobie mnóstwo z performance'u, koncertowej żywiołowości i przebojowości, a wszystko w akompaniamencie chaosu, jaki uderza w słuchacza zwłaszcza przy pierwszym odsłuchu. Chaos wkrada się także w grafikę - ta oryginalna została namalowana kolorowymi gwaszami przez artystę Gaëlle Lotha i przedstawia dziecinny obrazek: zamek z duchem i słupami czarnego ognia. Osobiście jednak wolę niezwykle ascetyczną, sugestywną i sterylną wersję okładki jaka znalazła się w ramach wydania fizycznego: szare tło kartonika koperty i czarne liternictwo składające się jedynie na nazwę grupy dobitniej oddające próbę ucieczki, którą sugeruje się nam w materiałach prasowych: ze sznurem zaciśniętym na szyi zamiast kwiatków między zębami. Ów ascetyzm zdaje się podkreślać beznadziejność sytuacji w jakiej często się znajdujemy, rozchwianie emocjonalne czy depresję, która zdaje się znajdować na tej płycie upust.
Otwierający "Headed Body" nie bawi się w żadne wstępy tylko od razu uderza gitarową ścianą i uderzeniami perkusji. W surowym zwolnieniu zachwyca rozkrzyczany, histeryczny wokal Cocrelle mający w sobie coś ze zdenerwowania lub używania megafonu i skojarzył mi się z głosem Alici Keys albo Allison Mosshart. W drugim numerze zatytułowanym "Dinner" pojawia się więcej przestrzeni i budowania napięcia, wspomnianego performance'u, teatralności. Przypomina to trochę te niechciane rodzinne spotkania z amerykańskich filmów przy niedzielnym obiadku gdzie wszyscy próbują być dla siebie mili, a mają ochotę rzucić się sobie do gardeł. W "Nail" wracamy do bardziej zadziornego, punkowego grania z surowym riffem prowadzącym i rozedrganym tempem. Zaskakujące jest tutaj to, że mimo ponad dziewięciu minut (!) trwania kawałek wcale nie nuży, a wręcz przeciwnie porywa sobie. Jest jak poranny prysznic, odświeżający i rozbudzający albo jak dobry jogging w pobliskim lesie. Ponownie bawią się tutaj konwencją i przestrzenią, a zwolnienia są dość bliskie post-rockowemu graniu z tą różnicą, że są dużo surowsze, alternatywne podejście znakomicie słuchać w końcowej w znacznej mierze instrumentalnej części, która wręcz zapędza się pejzażowość tego gatunku.
Druga połowa płyty jest równie interesująca. W "Wingbeat", który jest niewiele krótszy od poprzedniego. Yu również pobrzmiewa atmosfera rodem z post-rocka, ale jest też bardziej melodyjnie, a głos Cocrelle znów zbliża do ulubionych wokalistek Jacka White'a. Wspomniana post-rockowa atmosfera charakteryzuje się tutaj duchotą, oplataniem słuchacza, swoistym mrokiem i motywami mogącymi kojarzyć się z melodyjkami z kreskówek, by za chwilę zwrócić uwagę na alternatywne rozwiązania - zerwania, szybsze gitarowe zagrywki czy rozbudowywanie poszczególnych fragmentów. Ponownie też słyszalna jest też charakterystyczna dla punku teatralność w wokalizach i towarzyszącym im muzycznym zagrywkom, co sprawia, że materiału naprawdę fajnie się słucha - o ile na początku może to nieco wkurzać, to z każdym kolejnym odsłuchem sprawia, że trudno się oderwać. Szybciej i bardziej zadziornie robi się w przedostatnim kawałku noszącym tytuł "Pedalo". Tu zdecydowanie wraca się do punkowego grania, nie brakuje też teatralnych, rozkrzyczanych wokaliz. W kończącym "Wrong Direction" punkowa zadziorność delikatnie łączy się z niemal popową lekkością, jakąś tęsknotą i nutą melancholii, która na samym końcu osiąga apogeum dynamiki, szaleństwa i przebojowości wraz z rozczulającym westchnięciem w momencie zakończenia.
Samo granie nie należy do skomplikowanych, ale na pewno jest pomysłowe, bardzo rozedrgane i o dziwo łatwo wpadające w ucho. Nie jest też tak depresyjnie jak sugeruje się w notce, choć kwiatków też tutaj nie ma. Album jest surowy, miejscami (zwłaszcza na początku) bardzo denerwujący, ale szybko można go polubić. Tombouctou moim zdaniem powinno bardziej pójść w teatralność i zrobić coś podobnego do tego co tworzy Efterklang aniżeli bawić się w kolejną wersję Jacka White'a w sosie punkowym. To także płyta dla ludzi szalonych i raczej nie szukających eksperymentów w muzyce, ale także idealna do niezobowiązującego tła na przykład podczas sprzątania. Ocena: 7/10
Samo granie nie należy do skomplikowanych, ale na pewno jest pomysłowe, bardzo rozedrgane i o dziwo łatwo wpadające w ucho. Nie jest też tak depresyjnie jak sugeruje się w notce, choć kwiatków też tutaj nie ma. Album jest surowy, miejscami (zwłaszcza na początku) bardzo denerwujący, ale szybko można go polubić. Tombouctou moim zdaniem powinno bardziej pójść w teatralność i zrobić coś podobnego do tego co tworzy Efterklang aniżeli bawić się w kolejną wersję Jacka White'a w sosie punkowym. To także płyta dla ludzi szalonych i raczej nie szukających eksperymentów w muzyce, ale także idealna do niezobowiązującego tła na przykład podczas sprzątania. Ocena: 7/10
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creativ Eclipse PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz