czwartek, 21 września 2017

Medebor - Dark Eternal (2017)


Gdański Medebor w tym roku świętuje dwudziestolecie istnienia i choć trudno w to uwierzyć to najnowszy album studyjny jest ich zaledwie trzecim pełnometrażowym materiałem. Poza dwiema demówkami i składanką wydali epkę i oczywiście dwa albumy studyjne z czego debiutancki miał swoją premierę czternaście lat temu, a poprzedzający najnowszy pojawił się równo pięć lat temu. Nie rozpieszczający swoich wielbicieli doom metalowcy z Trójmiasta kiedy już zdecydują się wydać płytę to zrobią to w ciężkiej, mrocznej stylistyce z licznymi ukłonami do klasyki gatunku, z przewagą brzmienia Paradise Lost i Tiamat. Jak wyszedł Gdańszczanom "Dark Eternal"?

Intryguje już sama okładka, która może nie jest specjalnie porażająca pod względem artystycznym to z całą pewnością zwraca uwagę na zawarty w niej przekaz. Ścieranie się dwóch światów: natury i tego, który tworzy człowiek, świata przyrody i maszyn. Ich wzajemne przenikanie to nie tylko swoista nieuchronność naszego świata, ale także ostrzeżenie przed konsekwencjami tego ścierania się i niszczenia oraz wypierania natury z naszego życia na korzyść technologizacji, cyfryzacji i postępu. Jest tym samym znacznie ciekawsza od tej, która zdobiła poprzedniczkę "A Taste Of Insanity" z 2012 roku, zwłaszcza w wersji recenzenckiej. Przejdźmy jednak do zawartości dźwiękowej płyty na której znalazło się osiem numerów o łącznym czasie niespełna pięćdziesięciu sześciu minut.

Otwiera ją "Forest of Deranged" w której wita nas deszcz, ponure dzwony i najprawdopodobniej modlitwa do jakiegoś demona. Niezbyt zachęcający początek, ale znacznie ciekawiej robi się gdy wreszcie wchodzi muzyka. Ciężkie brzmienie, ponure i duszne tempo i surowe riffy z mocną, solidnie osadzoną na całości perkusji. Wyraźnie są też słyszalne echa pierwszych płyt Paradise Lost, wczesnego Tiamat czy doomowych klasyków, jednak w przeciwieństwie do wcześniejszych wydawnictw panowie mocniej zaznaczają tutaj swój styl i nie silą się na natrętne kopiowanie mistrzów. Drugi utwór, czyli "Oblivion Came So Quiet" nie rezygnuje z ponurego, dusznego tempa, ale jest też szybszy i bardziej melodyjny, a całość dopełnia surowe i potężne brzmienie, które może wydać się nieco zbyt mocno podkręcone, a przez to dość toporne, co jednak nie przeszkadza w odbiorze. Dobrze wypada kolejny kawałek "The Eve of Gehenna" będący jednym z najlepszych numerów na płycie, w którym również jest dość powolnie i surowo, ale i zarazem bardzo soczyście i melodyjnie, a nawet pojawiają się tutaj echa gotyku i twórczości Moonspella. Po nim wtacza się "Never to Be Forgotten" i tutaj znów robi się odrobinę szybciej, ciężej i bardziej death metalowo. Ponownie można odnieść wrażenie, że brzmienie jest podkręcone nieco za mocno, co niestety jest mankamentem tego wydawnictwa, ale jednocześnie podkreśla ono w specyficzny sposób soczystość melodyjnych riffów i mroku, który wręcz wylewa się z tego utworu. Świetnie wypada tutaj zwolnienie z szeptanym wokalem i następujące po nim kolejne mocne uderzenie. Być może gdyby Tiamat wciąż nagrywał taką muzykę to pewnie nie powstydziliby się takiego kawałka.

Na piątej pozycji znalazł się "Pray Nightfall" gdzie ponownie wyraźnie nawiązuje się na początku do Moonspell i zdradza ciągoty do bardziej melodyjnego, bardziej nawet przebojowego grania i cieplejszego brzmienia bliższemu produkcji najnowszych płyt Paradise Lost, a jednocześnie nie stroniącego od nieco zatęchłego, piwnicznego klimatu lat 90, jaki charakteryzował dawniej tego typu granie. To także jeden z moich zdecydowanych faworytów na "Dark Eternal". Bardzo udanym numerem jest "Desolation Will Be Mine", który również udanie łączy duszne doomowe tempo z gotyckim klimatem, spora dawką melodyjności i surowego brzmienia nieco odbiegającego od dzisiejszych standardów, a także nie stroniącego od puszczania oczkiem w kierunku atmosferycznego black metalu. Fajnie by się ten numer sprawdził z dodatkiem orkiestry albo z mrocznym klawiszem w duchu Ghost, ale jak często to bywa: nie można mieć wszystkiego. Bez owijania w bawełnę czy usypianie czujności wchodzi po nim walcowaty "Soul Dwells on Crimson Veil" gdzie znów są słyszalne echa Moonspell, Tiamat czy Paradise Lost jednakże nie ma też mowy o kopiowaniu tych zasłużonych dla gatunku zespołów. Mroczniej i bardziej duszno robi się na powrót w finałowym kawałku "In the Shrine of Pale Moon" w którym także stawia się na klimat i sporą dawkę melodyki, a także ponownie ciągoty do nieco cieplejszego, rzecz wydawałoby się w doom/death metalu, nie do pomyślenia.

Ocena: Pierwsza kwadra*
Medebor nie odkrywa prochu, ani nie goni za modami, bowiem najnowszy album to bardzo solidna dawka grania zakorzenionego w brzmieniu lat 90, kiedy death/doom metal z elementami gotyku był bardziej nastawiony na klimat aniżeli retrosentymenty wspomagane najnowszą technologią. O ile początek płyty może odrzucić, to zwłaszcza druga połowa krążka jest bardzo udana. Nie brakuje tutaj mroku, klimatu i soczystych zagrywek, ani bardzo solidnego brzmienia, które choć czasami w moim odczuciu jest zbyt surowe i zbyt głośne to robi naprawdę dobre wrażenie. W ogóle produkcja tego albumu jest znacznie lepsza niż na poprzednikach, choć zdecydowanie docenią to fani Medebora, zwłaszcza Ci którzy pamiętają jeszcze początki tej grupy i wielbiciele surowego brzmienia doom/deathowych kapel. Jest to także zdecydowanie najbardziej udany album Gdańszczan i trochę szkoda, że wciąż po tych dwudziestu latach znajdują się na uboczu i w podziemiu aniżeli w szerszej świadomości.

* Opis nowych ocen tutaj



Koncert z okazji dwudziestolecia istnienia grupy Medebor odbywający się w gdańskim klubie Protokultura został objęty naszym patronatem medialnym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz