wtorek, 16 lutego 2016

WNS Polski XX: Nocny Kochanek, Hellvoid

W naszym "redakcyjnym" Ikarusie dla wszystkich starczy miejsca!

W dwudziestym polskim WNSie dwie płyty z roku pięknistego. Jedna od jajcarzy z Night Mistress tym razem zrealizowanej w ramach polskojęzycznego odprysku grupy i trójmiejscy debiutanci z Hellvoid, których cechą charakterystyczną jest posiadanie dwóch basistów. Zapinamy pasy i wciskamy gaz do dechy!

1. Hellvoid - Gloomy Wizard EP 

Dwóch basistów i ani jednej gitary. Skutek? Gęste, ponure i bardzo surowe brzmienie, a do tego szorstki wokal Mateusza Karszni, znanego jako Mateo. Muzycznie nie da się z kolei Hellvoida zaklasyfikować jednoznacznie, bo czego ty nie ma: szczypta dusznego doom metalu, odrobina pustynnego klimatu rodem ze stonerów, rozpędzony Motörheadowy hard & heavy. Efekt? Bardzo intrygujący materiał, który pozostawia spory niedosyt, bo trwa zaledwie dwadzieścia sześć minut (i to jeszcze bez trzech sekund), a składa się nań tylko pięć kompozycji.

Otwiera "Decapitated" utrzymany w wolnym klimacie, ale z melodyjnymi partiami basu i wspomnianym szorstkim wokalem Matea, Instrumentalny fragment to niemal typowy stoner, ale dzięki dwóm basom bardziej przestrzenny i ciekawszy od takiego w którym znów byłyby gitary. Jeszcze ciekawszy jest "Broken Glass". Duszny doomowy klimat świetnie łączy się tutaj z melodyjną partią basu nadając mu hard rockowego charakteru wyrwanego z zamierzchłych lat 70. W podobnym klimacie utrzymany jest "Rehab", ale od poprzednika znów nieco wolniejszy. Bardzo dobry jest utwór tytułowy, który brzmi trochę jakby był wyrwany z pierwszych płyt Black Sabbath czy Candlemass. A na koniec "Learn from this Mistake" opatrzony dopiskiem "bonus track" jakby od niechcenia sięgający po... bluesa.

Gęsta atmosfera uzyskana właśnie dzięki dwóm basom i szorstkiemu wokalowi Mateusza sprawdza się tutaj znakomicie. Szkoda tylko, że materiał jest tak krótki, bo kiedy już na dobre wczujemy się w granie Hellvoid to puszczanie od nowa pięciu numerów trochę mija się z celem, po prostu chce się więcej. Dobrym zabiegiem byłoby też rozbudowanie trochę kompozycji, tak by muzycy mogli w pełni się pokazać, a atmosfera jeszcze bardziej zgęstnieć. Średni czas czterech/pięciu minut na te utwory to bardzo mało, bo nie są to numery radiowe, ani łatwo wpadające w ucho. Surowe brzmienie chłopaków znakomicie sprawdziłoby się właśnie w większej i bardziej rozbudowanej formie. Nie mniej jednak należy przyznać, że to bardzo ciekawy debiut i liczę, że na tej jednej króciutkiej płytce się nie skończy. Ocena: 5/5



2. Nocny Kochanek - Hewi Metal

"Dobry wieczór maleńka, nazywam się Andżej* Nocny Kochanek i lubię słuchać hewi metalu, a ty?" - zdaje się mówić chłopak w koszulce Night Mistress do wyraźnie zafascynowanej brunetki w podartych dżinsach. Na ścianach ponurej alejki oświetlanej skąpym światłem księżyca w pełni widać nazwy zespołów takich jak Iron Maiden, Metallica czy Kat. Jest też między innymi napis "I Love Andżej", do tego komiksowa kreska i obowiązkowe skórzane motocyklówki... to nie jest poważna płyta, oj zdecydowanie nie...

Trzecia płyta chłopaków z Night Mistress pochodzącego za Skarżyska-Kamiennej, ale pierwsza jako Nocny Kochanek, odpryskowej polskojęzycznej wersji zespołu mającej na celu być uzupełnieniem drugiej, bardziej imprezowej i w założeniu jajcarskiej natury grupy. Dziesięć utworów i niecałe trzy kwadranse żartów, które zdecydowanie nie wszystkich będą śmieszyć - ale po kolei. Na początek "Karate", które mruga oczkiem do samego Piotra "Franka Kimono" Fronczewskiego oraz kina kopanego ze Stiwenem Sigalem na czele. Żartobliwa konwencja to w tym utworze parodia reklam rodem z Mango Tv w metalowej konwencji. Jest szybko, skocznie, przebojowo i w duchu... dawnego Turbo. Drugi kawałek to "Dej mu" opowiadający o tym co się dzieje gdy chłop nie ma baby. Świetny melodyjny wstęp i zaczyna się jazda bez trzymanki. Do tego kapitalna parodia wszelkich tkliwych do bólu i przecukrzonych ballad o miłości. A może lubicie grać w rpgi? Wiecie takie z elfami, trollami, lochami i smokami? Proszę bardzo: oto "Wielki Wojownik" będący parodią epickiego power metalu, a z racji że po polsku, to oczywiście w duchu Turbo. Conan Barbarzyńca z miejsca obrałby go na swój hymn.


Czwórka to piosenka o "Andżeju" który celuje w braci Figo Fagot, ale oczywiście w wersji metalowej. To taka męska wersja "Bożenki". Tekst jest bezsensu, ale usta same wykrzywiają się w uśmiechu. Piątkę przybijają kolejnym nośnym numerem pod tytułem "Zaplątany", który z kolei parodiuje wszystkie telenowele, reality szoł i relacje damsko-męskie przedstawiane w kolorowych pisemkach i programach śniadaniowych. Tym razem jest nawet typowo balladowo i z dużą ilością obowiązkowego cukru - w tonacji pastiszu wypada to jednak więcej niż znakomicie. Potem wpada "Wakacyjny" (tytuł zdaje się celowo uderza w sezonowe hiciory o których w następnym roku nie pamięta już nikt włączając z twórcami tegoż). Jest wesoło, kolorowo, szybko, skocznie i... goło. Dosłownie. Jako siódmy wylądował na płycie "Minerał Fiutta" (doskonale znany fanom Night Mistress z koncertów). Muzycznie znów dobrze znane brzmienia hewi/pałer metalowe pachnące zwłaszcza rodzimym Turbo. Ale co to za hewi metal bez "Diabła z piekła"? Taki tytuł nosi utwór ósmy i z iście Black Sabbathowym/Metallikowym klimatem opowiada historię szesnastoletnich headbangerów metalowców z tanim jabolem w ręku, którzy bardzo chcą się spotkać z samym Diabłem. Ubaw po pachy! To, na co czeka każdy człowiek, nie tylko metalowiec, najbardziej to oczywiście "Piątunio". A co robi się w piątunio i przez resztę weekendu? Oczywiście się imprezuje i chleje do upadłego. Znów jest szybko, melodyjnie i bardzo wesoło. A "Ostatni numer" (zupełnie przypadkiem nazwany właśnie w ten sposób) to taka kwintesencja całej płyty i podsumowanie czym czy też raczej kim jest lub być powinien prawdziwy tru metalowiec.

Tego albumu nie da się brać na poważnie i nie powinno. To, co się tutaj znalazło to piętrowa zgrywa z otaczającego nas świata i oczywiście hewi/pałer metalowego światka. Czysta zabawa konwencją. Do tego wszystkiego bardzo solidnie przygotowana - od pomysłu począwszy, przez czas trwania, aż na brzmieniu i technice gry kończąc. Nie ma tu słabych momentów, nie ma słabych kawałków, a potencjalny przebój goni przebój, zagrywka zagrywkę, a klasyczne piskliwe górki mogą być tylko zaśpiewane jeszcze wyżej. Słucha się tego naprawdę kapitalnie, zwłaszcza jeśli umiecie się śmiać z gównianych i żartów niskich lotów. Tę płytę można ocenić dwojako - zwymyślać od niepotrzebnych i beznadziejnych, a następnie wystawić najniższą z możliwych ocen lub docenić wspomnianą zabawę konwencją, żartobliwą (nawet jeśli nie zawsze wysokich lotów) otoczkę i wychylając za chłopaków browarka, wódeczkę lub szklankę Lemmy'ego przybić z nimi piątkę i ocenić płytę dobrze. Nie mam sumienia, by skłonić się ku pierwszej opcji, bo płytka naprawdę może się podobać i bardzo zaskoczyć, więc chyląc czoła dam ocenę w pełni zasłużoną: 8/10


* Pisownia z błędami oryginalna w konwencji płyty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz