Po spektakularnej porażce pierwszego albumu bez Luca Turilli i równie spektakularnym debiucie tegoż we własnym, a tym samym drugim Rhapsody karty się odwróciły. W roku pięknistym Luca Turilli wydał wymęczony, koszmarnie nudny i tak epicki, że w rezultacie wypadający karykaturalnie i niestrawnie drugi album swojej wersji grupy. Tymczasem oryginalne Rhapsody (Of Fire) dowodzone niestrudzenie przez Fabio Lione otrząsnęło się z klęski, odrobiło pracę domową i powróciło w znakomitym stylu do tego, co było wyznacznikiem ich potęgi i to nie tyle sięgając do samych korzeni, ale także znakomicie łącząc z nim współczesne podejście do takiego grania...
Podobnie jak poprzedniczce, na okładce najnowszego albumu wita nas smok, co z kolei nawiązuje do historii grupy, która na każdej okładce pełnometrażowych płyt miała właśnie smoka. Ten z najnowszej to z całą pewnością ten sam z "Dark Wings Of Steel" jednakże niech nie będzie to mylące. Nie jest ta grafika jakaś wybitna, ale zdecydowanie jest w klimacie za jaki zawsze kochaliśmy Włochów. Całość trochę psuje nieco zbyt futurystyczna czcionka tytułu, która moim zdaniem zdecydowanie lepiej prezentowałaby się w tych z wcześniejszych płyt zespołu. Przypuszczam jednak, że zrobili to specjalnie, na zasadzie - dopiero teraz zaczynamy nowy rozdział. Wynika to także z faktu, że z Rhapsody OF Fire pożegnał się basista Oliver Holzwarth, a zastąpił go Alessandro Sala znany z Sinestesii, a ponadto kolega Roberto De Micheli z tej samej grupy, a który zagrał już na poprzednim albumie. A jak ma się to do muzyki zawartej na jedenastym albumie oryginalnego Rhapsody? Sprawdźmy!
Na początek epickie intro "In Principio", które już potrafi obudzić wiarę w Rhapsody Of Fire, jednakże właściwa część, czyli utwór drug zatytułowany "Distant Sky" robi to skutecznie. Jest dużo lepiej niż na poprzednim albumie, bardziej melodyjnie i z odpowiednim orkiestrowym tłem oraz wokalem Lione, który zdecydowanie jest w formie. Przede wszystkim jednak zrezygnowano z surowego brzmienia, które tak bardzo pogrążyło płytę sprzed trzech lat. Udany jest także utwór tytułowy. Zgrabnie sięga się w nim po surowe riffy, które zdominowały poprzedni album, ale dzięki bogatej orkiestry której tam brakowało, całośc jest potężniejsza i bogatsza. Lione zaś ponownie pokazuje, że jest znów w formie miejscami brzmiąc nawet jak Bruce Dickinson. Bardzo dobry jest "Winter's Rain" z filmowym wstępem i przy tym jeszcze mocniej sięgający po klasykę, w tym wypadku o Iron Maiden. Rhapsody Of Fire wcale nie musi tego robić, ale jednocześnie nie muszą się takich nawiązań wstydzić - zwłaszcza, że w tym wypadku robią to znacznie lepiej niż Brytyjczycy na ostatnim dwupłytowym bublu. Orkiestrowo-chóralne dodatki zaś nie są tylko uzupełnieniem, a pełnoprawnym elementem całości, brzmiącym podniośle i świeżo. Warto też zaznaczyć, że nie przytłacza ona swoim ogromem jak miało to miejsce na drugim albumie Rhapsody Turilliego.
Znakomicie orkiestra wprowadza do kolejnego utworu okraszonego folkowymi melodiami, zatytułowanego "A Voice In the Cold Wind", który bardzo wyraźnie nawiązuje do pierwszej części "Symphony Of Enchanted Lands" czy nawet epki "The Cold Embrace of Fear - A Dark Romantic Symphony". To także jeden z najjaśniejszych fragmentów tego krążka. Absolutną perełką jest rozpędzony, mroczny "Valley of Shadows" z mocnym operowym zacięciem, zarówno z racji pełnego brzmienia orkiestry, jak i gościnnego udziału sopranistek. Słychać tu nie tylko echa starszych płyt, ale także pietyzm Nightwisha czy Epiki, a których bez Rhapsody (Of Fire) by przecież nie było. Dziś bowiem Włosi swobodnie mogą czerpać z tych, których poniekąd stworzyli dając podwaliny pod gatunek. Bardzo dobrze wypada też balladowy "Shining Star", który rozluźnia przed kolejnym efektownym uderzeniem. Niepozorna wietrzna orkiestracja, akustyczna gitara i spokojny, dla odmiany nieco płaczliwy wokal Lione naprawdę potrafi wzruszyć. Po niej pojawia się rozpędzony "Realms Of Light" ponownie delikatnie sięgający po Iron Maidenowy szlif. Znakomicie wypada też "Rise Of Darkness", w którym orkiestracje fantastycznie łączą się z surowymi, ale melodyjnymi riffami i szybką perkusją.
Finał z kolei to rozbudowana, niemal siedemnastominutowa suita "The Kiss Of Life". Na początek orkiestrowy, delikatny pasaż, będący czymś w rodzaju uwertury. Następnie mocarne uderzenie chórem i gitarowo-orkiestrowym rozwinięciem przywodzącym na myśl "Carmina Burana" Carla Orffa. Po czym następuje szybkie rozwinięcie. Lione znów śpiewa tutaj podobnie do Dickinsona. Jest podniośle, epicko, ale jednocześnie nie ma poczucia przytłoczenia towarzyszącego "Prometeuszowi" Turilliego. Nie brakuje tutaj przepięknego zwolnienia w środkowej partii, gdzie klimat jest budowany tylko z pomocą orkiestry, akustycznej gitary i przenikających się operowych wokali, by w odpowiednim momencie epickim pasażem i soczystą solówką wprowadzić do końcowego uderzenia. Tu jest po prostu wszystko, za co przed laty wielu z nas pokochało Rhapsody (Of Fire)! Wersja rozszerzona zawiera jeszcze jeden utwór, włoskojęzyczny "Volar sin dolor", który znakomicie uzupełnia całą płytę. Tak naprawdę jest to "Shining Star" zaśpiewana w rodzimym języku Fabia Lione, ale wypadającą jeszcze bardziej niesamowicie i podniośle.
Rhapsody Of Fire nie wyważa żadnych drzwi, ale wcale nie musi tego robić. Dawniej wytyczali trendy w symfonicznym power metalu, a dziś jako weterani gatunku, wracają z klasą jednocześnie ucierając nosa swojemu dawnemu koledze, Turilliemu. "Into the Legend" to bowiem RoF w pigułce - bogata symfonika, chóry, epickie melodie i operowo-filmowa atmosfera, pełna przepychu, ale jednocześnie bardzo wyważona. Ten album to spojrzenie w przeszłość grupy, ale także jej właściwe odrodzenie. Nie sztuką jest przepełnić materiał wszystkimi istotnymi elementami gatunku, sztuką jest to zrobić we właściwych proporcjach. Tu proporcje są doskonałe i przypominające o dawnej świetności Włochów. Nie jest to płyta wybitna, ani najlepsza w ich dyskografii, ale z całą pewnością jest godną pozycją dla wszystkich fanów takiego grania i Rhapsody Of Fire, a zwłaszcza dla tych, którzy byli zawiedzeni i znudzeni "Prometeuszem" Turilliego. Niesmak po poprzedniczce i wspomnianej drugiej płycie drugiego Rhapsody z całą pewnością zniknie od pierwszego zetknięcia z "Into the Legend" pokazującym, że Lione z zespołem znów są w formie i oby pozostali w niej jak najdłużej. Ocena: 8/10
Podobnie jak poprzedniczce, na okładce najnowszego albumu wita nas smok, co z kolei nawiązuje do historii grupy, która na każdej okładce pełnometrażowych płyt miała właśnie smoka. Ten z najnowszej to z całą pewnością ten sam z "Dark Wings Of Steel" jednakże niech nie będzie to mylące. Nie jest ta grafika jakaś wybitna, ale zdecydowanie jest w klimacie za jaki zawsze kochaliśmy Włochów. Całość trochę psuje nieco zbyt futurystyczna czcionka tytułu, która moim zdaniem zdecydowanie lepiej prezentowałaby się w tych z wcześniejszych płyt zespołu. Przypuszczam jednak, że zrobili to specjalnie, na zasadzie - dopiero teraz zaczynamy nowy rozdział. Wynika to także z faktu, że z Rhapsody OF Fire pożegnał się basista Oliver Holzwarth, a zastąpił go Alessandro Sala znany z Sinestesii, a ponadto kolega Roberto De Micheli z tej samej grupy, a który zagrał już na poprzednim albumie. A jak ma się to do muzyki zawartej na jedenastym albumie oryginalnego Rhapsody? Sprawdźmy!
Na początek epickie intro "In Principio", które już potrafi obudzić wiarę w Rhapsody Of Fire, jednakże właściwa część, czyli utwór drug zatytułowany "Distant Sky" robi to skutecznie. Jest dużo lepiej niż na poprzednim albumie, bardziej melodyjnie i z odpowiednim orkiestrowym tłem oraz wokalem Lione, który zdecydowanie jest w formie. Przede wszystkim jednak zrezygnowano z surowego brzmienia, które tak bardzo pogrążyło płytę sprzed trzech lat. Udany jest także utwór tytułowy. Zgrabnie sięga się w nim po surowe riffy, które zdominowały poprzedni album, ale dzięki bogatej orkiestry której tam brakowało, całośc jest potężniejsza i bogatsza. Lione zaś ponownie pokazuje, że jest znów w formie miejscami brzmiąc nawet jak Bruce Dickinson. Bardzo dobry jest "Winter's Rain" z filmowym wstępem i przy tym jeszcze mocniej sięgający po klasykę, w tym wypadku o Iron Maiden. Rhapsody Of Fire wcale nie musi tego robić, ale jednocześnie nie muszą się takich nawiązań wstydzić - zwłaszcza, że w tym wypadku robią to znacznie lepiej niż Brytyjczycy na ostatnim dwupłytowym bublu. Orkiestrowo-chóralne dodatki zaś nie są tylko uzupełnieniem, a pełnoprawnym elementem całości, brzmiącym podniośle i świeżo. Warto też zaznaczyć, że nie przytłacza ona swoim ogromem jak miało to miejsce na drugim albumie Rhapsody Turilliego.
Znakomicie orkiestra wprowadza do kolejnego utworu okraszonego folkowymi melodiami, zatytułowanego "A Voice In the Cold Wind", który bardzo wyraźnie nawiązuje do pierwszej części "Symphony Of Enchanted Lands" czy nawet epki "The Cold Embrace of Fear - A Dark Romantic Symphony". To także jeden z najjaśniejszych fragmentów tego krążka. Absolutną perełką jest rozpędzony, mroczny "Valley of Shadows" z mocnym operowym zacięciem, zarówno z racji pełnego brzmienia orkiestry, jak i gościnnego udziału sopranistek. Słychać tu nie tylko echa starszych płyt, ale także pietyzm Nightwisha czy Epiki, a których bez Rhapsody (Of Fire) by przecież nie było. Dziś bowiem Włosi swobodnie mogą czerpać z tych, których poniekąd stworzyli dając podwaliny pod gatunek. Bardzo dobrze wypada też balladowy "Shining Star", który rozluźnia przed kolejnym efektownym uderzeniem. Niepozorna wietrzna orkiestracja, akustyczna gitara i spokojny, dla odmiany nieco płaczliwy wokal Lione naprawdę potrafi wzruszyć. Po niej pojawia się rozpędzony "Realms Of Light" ponownie delikatnie sięgający po Iron Maidenowy szlif. Znakomicie wypada też "Rise Of Darkness", w którym orkiestracje fantastycznie łączą się z surowymi, ale melodyjnymi riffami i szybką perkusją.
Finał z kolei to rozbudowana, niemal siedemnastominutowa suita "The Kiss Of Life". Na początek orkiestrowy, delikatny pasaż, będący czymś w rodzaju uwertury. Następnie mocarne uderzenie chórem i gitarowo-orkiestrowym rozwinięciem przywodzącym na myśl "Carmina Burana" Carla Orffa. Po czym następuje szybkie rozwinięcie. Lione znów śpiewa tutaj podobnie do Dickinsona. Jest podniośle, epicko, ale jednocześnie nie ma poczucia przytłoczenia towarzyszącego "Prometeuszowi" Turilliego. Nie brakuje tutaj przepięknego zwolnienia w środkowej partii, gdzie klimat jest budowany tylko z pomocą orkiestry, akustycznej gitary i przenikających się operowych wokali, by w odpowiednim momencie epickim pasażem i soczystą solówką wprowadzić do końcowego uderzenia. Tu jest po prostu wszystko, za co przed laty wielu z nas pokochało Rhapsody (Of Fire)! Wersja rozszerzona zawiera jeszcze jeden utwór, włoskojęzyczny "Volar sin dolor", który znakomicie uzupełnia całą płytę. Tak naprawdę jest to "Shining Star" zaśpiewana w rodzimym języku Fabia Lione, ale wypadającą jeszcze bardziej niesamowicie i podniośle.
Rhapsody Of Fire nie wyważa żadnych drzwi, ale wcale nie musi tego robić. Dawniej wytyczali trendy w symfonicznym power metalu, a dziś jako weterani gatunku, wracają z klasą jednocześnie ucierając nosa swojemu dawnemu koledze, Turilliemu. "Into the Legend" to bowiem RoF w pigułce - bogata symfonika, chóry, epickie melodie i operowo-filmowa atmosfera, pełna przepychu, ale jednocześnie bardzo wyważona. Ten album to spojrzenie w przeszłość grupy, ale także jej właściwe odrodzenie. Nie sztuką jest przepełnić materiał wszystkimi istotnymi elementami gatunku, sztuką jest to zrobić we właściwych proporcjach. Tu proporcje są doskonałe i przypominające o dawnej świetności Włochów. Nie jest to płyta wybitna, ani najlepsza w ich dyskografii, ale z całą pewnością jest godną pozycją dla wszystkich fanów takiego grania i Rhapsody Of Fire, a zwłaszcza dla tych, którzy byli zawiedzeni i znudzeni "Prometeuszem" Turilliego. Niesmak po poprzedniczce i wspomnianej drugiej płycie drugiego Rhapsody z całą pewnością zniknie od pierwszego zetknięcia z "Into the Legend" pokazującym, że Lione z zespołem znów są w formie i oby pozostali w niej jak najdłużej. Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz