poniedziałek, 22 lutego 2016

Dream Theater - The Astonishing (2016) AKT I


Trzynasty album Dream Theater miał być epickim, w dodatku dwupłytowym konceptem, powrotem do dawnej formy i czymś w rodzaju próby pogodzenia fanów wcześniejszych dokonań grupy z ostatnimi krążkami na których na perkusji zagrał Mike Mangini. Na "The Astonishing" zagrał po raz trzeci i nic nie wskazuje na to, żeby w przyszłości miało być inaczej. Do tego przekorny tytuł będący odpowiednikiem "self-titled" jakim był album sprzed trzech lat. "Niesamowity Teatr Marzeń" - takim z całą pewnością był, jest i będzie. Warto sobie jednak zadać pytanie - czy najnowsze wydawnictwo bogów rzeczywiście jest niesamowite? By odpowiedzieć na to pytanie potrzebne mi będzie spojrzenie dwu częściowe, tak jak dwu częściowy jest wydany pod koniec stycznia krążek amerykańskiej grupy...

Wstęp

Najnowsza płyta Dream Theater zachwyca oprawą graficzną i przepychem konceptu. Zarówno to, co znalazło się w książeczce jak i na specjalnie zaprojektowanej stronie internetowej robi ogromne wrażenie. Świat przedstawiony jest bardzo rzeczywisty i wyraźnie nawiązuje do do szeroko pojętej kultury - zarówno teatralnej, operowej, filmowej, muzycznej, ale także literackiej. Już z okładki bije po oczach ogrom i monumentalizm, przeniesiony także na konceptualną historię rozpisaną na dwa akty i rozłożoną na dwie płyty. Monumentalna jest też długość płyty, bo trwa ponad dwie godziny.To naprawdę sporo, szkoda tylko że bogowie progresywnego metalu mają tak mało do powiedzenia w tym zdecydowanie przydługim albumie. Ale po kolei.

"Polski" akcent: Maciej Zakościelny
Historia przenosi nas w daleką przyszłość, za jakieś 300 lat. Nie tworzy się już muzyki, jest ona bowiem zakazana, a jej ascetyczne niesłuchalne i industrialne w wydźwięku resztki są wygrywane przez drony znane jako NOMACS. Wielkie Północne Imperium Ameryk (Great Northern Empire Of Americas) jest rządzone niepodzielnie przez Imperatora Nafaryusa, który żelazną ręką chce stłumić bunt Sił Zbrojnych Rebeliantów Ravenskill (Ravenskill Rebel Militia) dowodzone przez Arhysa i jego brata Gabriela, który zaczyna tworzyć własną muzykę na przekór zakazowi Imperatora, próbując przywrócić nadzieję i ład w dystopijnym świecie. Obok Nafaryusa prawie zawsze pojawia się jego rozsądna żona Arabelle, a także ich dzieci: bezwzględny intrygant Daryus i idealistka Faythe, wierząca że panujący system jest niestabilny. Wspomniany już Arhys to wdowiec po Evangeline, która powiła chłopca o imieniu Xander. Razem osiem postaci (plus narrator), w które wcielił się wokalista grupy James LaBrie, tylko okazjonalnie wspierany w partiach mówionych Imperatora Nafaryusa przez producenta płyty Richarda Chyckiego. Libretto tej sztuki przywodzi na myśl dzieła Szekspira i tematykę poruszaną przez brytyjskiego dramatopisarza: zakazaną miłość, w tym wypadku także do muzyki, konflikt klasowy i tragiczny w skutki finał.

Niestety libretto jest też niezwykle banalne, ckliwe i zbyt długie. Można jednak odnieść wrażenie, że najnowszy album i zawarty na nim koncept to piętrowa aluzja do świata współczesnego, a także kondycji muzyki, nie tylko progresywnej. Z pozoru infantylna historia zadaje pytania o kondycję całego rynku muzycznego, a nawet kondycję całego zespołu, która... z ciężkim sercem i mówiąc delikatnie: nie jest najlepsza. "Ludzie nie chcą słuchać już muzyki" - śpiewa LaBrie w utworze "The Gift Of Music", co w pewnym sensie pokazuje właśnie, że coraz mniejszą uwagę przykuwa się do zjawisk wartościowych, nowych gatunków i nurtów, utalentowanych muzyków, a w samej muzyce i kulturze jako takiej coraz więcej wszechobecnego recyklingu i panowania bezwartościowej, plastikowej papki. Z drugiej strony mamy kwestię wypalania się formuły za jaką wielu z nas pokochało Dream Theater. Rozbudowana, rozciągnięta i przedobrzona formuła tego albumu to nie tylko przerost formy i treści, ale także dosłowny cyrk, nad którym nie są w stanie zapanować sami muzycy. To także próba pokazania, że zarówno sam zespół jak i gatunek w który tchnęli nowe życie w latach 90 i w którym nadal się obracają zaczyna się wyczerpywać, a przynajmniej w takiej formie jak chcieliby go widzieć panowie z Dream Theater. Z "The Astonishing" jest ten sam problem co z "Prometeheus: Symphonia Ignis Divinus" Luca Turilli's Rhapsody - wszystkiego jest po prostu za dużo. Przypomniał mi się też w kontekście trzynastki tytuł projektu Liquid Trio Experiment, a mainowicie "Spontaneous Combustion" (spontaniczne//swobodne spalanie). Dream Theater nie musi już co prawda niczego udowadniać, ani nic nowego wymyślać, bo właśnie w taki sposób się wypalili. Wpadli w pułapkę własnej muzyki i własnego konceptu, który bynajmniej nie jest tak precyzyjny jak na pierwszy rzut oka (i ucha) może się wydawać.


AKT I

Pierwszy akt historii i pierwsza płyta to dwadzieścia utworów o łącznym czasie prawie osiemdziesięciu minut (bez jednej sekundy). Aż trzy spośród nich to tak zwane NOMACSy, czyli numery "wygrywane" przez drony z okładki. Płytę rozpoczyna jeden z nich i nosi tytuł "Descent of the NOMACS". Maszyneryjne dźwięki, alarm w fabryce, wgrywanie oprogramowania, złowrogie tony Tripodów z "Wojny Światów" i płynne przejście w mocną instrumentalną uwerturę "Dystopian Overture" nieco podobnej do "False Awakening" z poprzedniego albumu czy uwertury z "Six Degrees Of Inner Turbulence", choć nie stroniącej też od odwołania się do "Scenes From The Memory: Metropolis Pt. II". Pierwsza z perełek i jeden z singli to numer trzeci "The Gift Of Music". Znakomicie wypada tutaj orkiestrowe tło nagrane tym razem przez praską orkiestrę. Dobrze wypada krótki, akustyczny "The Answer", choć dużo ciekawszy od niego jest "A Better Life", który otwiera stukot butów żołnierzy Ravenskill i klawiszowo-orkiestrowy wstęp, po chwili przechodzący w cięższe, marszowe tempo. W kolejnym poznajemy Imperatora Nafaryusa, czyli czarnego bohatera opowieści. "Lord Nafaryus" to mroczny, również utrzymany w średnich tempach utwór, który znakomicie pokazuje niezwykłego, ale okrutnego władcę Great Northern Empire. Dobrze wypada następujący po nim "A Savior In The Square". Nie brakuje tutaj znakomitych mrocznych fragmentów poświęconych przybyciu Nafaryusa, zwolnień i odrobiny Rudessowych popisów na klawiszach i jego aplikacjach dotykowych. Lżejszy, balladowy "When Your Time Has Come" również wypada naprawdę dobrze, choć po nim zaczyna robić się odrobinę za słodko i pojawiać coraz więcej wypełniaczy.

Co prawda "Act of Faythe" ma świetny orkiestrowy wstęp, ale część z wokalem LaBriego, delikatną gitarą i pianinem Rudessa to mordęga. Ciekawym i udanym utworem jest "Three Days" w któej znów pojawia się Nafaryus - gra Chyckiego i LaBriego to kawał znakomitej roboty. Mroczne zagrywki riffów Petrucciego i basu Myunga są tutaj świetne. Pojawiają się nawet zagrywki wodewilowe mające przypomnieć o cyrkowo-ragtime'owej znanej z "Dance of Eternity" znajdującego się na "Metropolis Pt. II". Instrumentalny przerywnik NOMACSowy, czyli "The Hovering Sojourn" to dziwny (ale na szczęście krótki) zbiór nie pasujących mi zupełnie do DT industrialnych buczeń i uderzeń. Tylko niezły jest wskakujący po nim "Brother, can you hear me?", który niestety zaczyna bardziej denerwować niż zachwycać, zwłaszcza natrętnym przypomnieniem końcówki "Finally Free" (oczywiście z "Metropolis Pt. II). Bardzo dobrym (i kolejną perełką) jest także puszczony jako singiel utwór "A Life Left Behind". Świetny wstęp i mruczący bas (tak rzadko słyszalny równie wyraźnie) przywodzi trochę na myśl pierwsze płyty, może nawet nie lubiany i niesłusznie niedoceniany "Falling Into Infinity" czy pierwszy z Manginim "A Dramatic Turn Of Events". Nawet wtedy, gdy całość zwalnia do balladowych fragmentów, jest bardzo porządnie.

Wykapany Sean Connery, prawda?
Czternastym numerem na pierwszej płycie jest "Ravenskill", który jest straszliwie nudny. Głównie za sprawą samego LaBriego, który śpiewa tutaj ze swoją najgorszą manierą używanej do ballad. Nie pomaga nawet ostrzejsze wejście na finał. Jeszcze bardziej rozrzedzony jest "Chosen", w którym po raz kolejny mówi się o tym jaką ważną postacią jest Gabriel, tylko tym razem musimy koniecznie poznać to z jego perspektywy, jakby nie wystarczyły wcześniejsze charakterystyki i rozmowy bohaterów między sobą. Monolog wewnętrzny pod względem instrumentalnym również jest nudny, mimo że oparty na ładnych klawiszach Rudessa, które przypominają o koszmarnej końcówce poprzedniego czyli o sklejce zwanej "Illumination Theory" (która miała tylko kilka niezłych fragmentów). Nieporozumieniem, choć sprawnym instrumentalnie, jest także "A Tempting Offer" w którym znów puszcza się oczko do finału "Metropolis Pt. II". Kolejny NOMACS "Digital Scord" przywodzi o palpitacje serca - naprawdę te industrialne szumy i psiki nijak mi do DT nie pasują. Nie najgorszy, choć wcale nie doskonały "The X Aspect" puszcza oczko w inną stronę: pianino Rudessa to niemal parafraza pianinowej wersji motywu przewodniego z "Jurassic Park" z dodatkiem chóru jak z "Metropolis Pt. II, do którego notabene znów się sięga w rozwinięciu wraz z wejściem LaBriego, a nawet w końcówce z partią kobzy.  Dwie ostatnie perełki na akcie I to finalne numery, kolejno świetny "A New Beginning" i efektowny półfinał "The Road to Revolution".

Ten pierwszy zaczyna mocny riff, a następnie rozpędza go wejście pozostałych instrumentów. Nie jest to oczywiście najlepszy utwór, ani na tej płycie, ani w dyskografii DT, ale za to bardzo energetyczny i znakomicie skomponowany. W dodatku zawierający jedyną, ale udaną nieco Rushową, instrumentalną partię całego zespołu, a tych pełnych pasji rozpędzeń, pościgów i popisów najbardziej na "The Astonishing" brakuje. Drugi zawiera małe powtórzenie uwertury na początku, a następnie zwalnia ponownie do lekkich, kroczących, trochę balladowych temp, ale na szczęście nie tak słodkich jak kilka wcześniejszych. Tu można nawet odnieść wrażenie lekkiego kłaniania się w stronę "In The Name Of God" z "Train Of Thought" czy nawet "Octavarium".


NOMACS (Interludium)

Pierwsza płyta "The Astonishing" to zbyt rozwleczony i rozrzedzony, rozbudowany wstęp do całej opowieści. Poznajemy bohaterów, sposób ich myślenia, cele i obawy, strony konfliktów i dość szczegółowo opisuje się nam kwestie geopolityczne i społeczne. To wcale nie jest głupie, ale można odnieść wrażenie, że gdyby bardziej skondensować te informacje, wywalić kilka ballad i NOMACSy, które zupełnie nic nie wnoszą, a bardziej na tej płycie przeszkadzają, wstęp do historii i tragicznego finału w Akcie II, byłby bardziej atrakcyjny. Osiemdziesiąt minut to naprawdę dużo, nawet dla najbardziej zagorzałego i wytrwałego fana DT, zwłaszcza w perspektywie drugiego nieco krótszego i bardziej zwartego krążka. Gdzieś w połowie, może nawet szybciej napięcie zdecydowanie siada, przywoływanie kolejnych płyt dźwiękami czy wokalizami LaBriego, który nie jest w stanie powtórzyć dawnej formy, po prostu boli i potrafi zniesmaczyć. Gdyby jeszcze było więcej instrumentalnych pogoni z których DT słynie o pierwszej części można by powiedzieć, że istotnie jest "niesamowicie". Tymczasem jest tylko i wyłącznie poprawnie, a to w przypadku DT nie brzmi za dobrze. Po nich oczekuje się więcej, ale w zupełnie innym kierunku - nie ilościowym, a jakościowym. Często słychać, że niedomagający LaBrie jest tutaj wyraźnie podbity auto-tunem, aby zatuszować jego nieodociągnięcia. Brakuje więcej jego szybszego, warkotliwego głosu, ale nawet wtedy gdy szybsza partia przywodząca na myśl te z "Octavarium" robi się smutno, że LaBrie już nie potrafi zaśpiewać tak jak dawniej. Przy "ADTOE" i "DT" chwaliłem powrót do formy, to samo zauważałem przy jego solowych, ale tutaj nie jest dobrze, często bowiem James się wyraźnie męczy, zwłaszcza przy Gabrielu czy postaciach kobiecych (!). Osobna sprawa to prosta gra Petrucciego, który zrezygnował z popisów i rozwijania stylu, ale to też jest wyraźne dla drugiej części. Mangini od czasu dwóch poprzednich nie postanowił się rozwinąć bardziej, a sam stał się NOMACSem, wygrywającym rytmy niczym maszyna, raczej łagodniej niż energetycznie, tylko w nielicznych momentach pozwalając sobie na odrobinę szaleństwa czy mocniejsze przywalenie. Do niego jednak jeszcze wrócimy. Głęboki wdech i wydech - czas na drugą płytę.


AKT II

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz