środa, 3 lutego 2016

Primal Fear - Rulebreaker (Deluxe Edition) (2016)


Nigdy nie byłem fanem Niemców z Primal Fear. Na żywo widziałem ich raz, w roku dwóch tysięcy jesieni, gdy suportowali Sabatona, a opisaną na naszych łamach płytę "Unbreakable" z dwa tysiące dźwięcznego obsmarowałem. Nie wiem czy słusznie. To już nie istotne. Jedenasty album formacji miał swoją premierę 22 stycznia roku szczodrego. Skoro kiedyś zjechałem tę grupę, czemu chcę pisać o najnowszym? Zaskoczył mnie na tyle, że postanowiłem się mu przyjrzeć bliżej. Co zatem słychać w niemieckim Lęku Pierwotnym?

Stałymi członkami składu nadal są Mat Sinner i Ralf Scheepers. W zespole dalej gra gitarzysta Alex Beyrodt, który jest z Primal Fear od 2011 roku oraz szwedzki gitarzysta Magnus Karlsson, który z Niemcami gra od 2008. Nowym nabytkiem jest włoski perkusista Francesco Jovi, wrócił zaś po kilku latach nieobecności gitarzysta Tom Naumann. Okazuje się zatem, że Primal Fear to już zespół międzynarodowy, a nie tylko niemiecki. Zmian w graniu nie należy się jednak spodziewać, nie porzucono bowiem charakterystycznego stylu reprezentującego surowego, niemieckiego speed metalu - ale o tym za chwilę. Z okładki tradycyjnie wita nas metalowy orzeł, tym razem ograniczony do samej złowrogiej twarzy, czy też raczej dzioba. To najlepsza i najmocniejsza okładka w całej dyskografii tej grupy. Minimalistyczna, a jednocześnie pełna szczegółów (spawy na metalowej konstrukcji ptaszyska), wreszcie przyciągająca uwagę. Do tego świetny tytuł, nawiązujący nie tylko do historii Primal Fear i gatunku samego w sobie, ale także do (nie po raz pierwszy zresztą) innego niemieckiego klasyka Accept czy nawet brytyjskiego Judas Priest.

Podobnie jak w przypadku nowego Megadeth na początek wstawiono serię petard. Jako pierwszy wskakuje "Angels Of Mercy" z mocnym, filmowym niepokojącym intrem, potężnym riffem i rozpędzoną perkusją. Słychać, że Primal Fear wyraźniej zwróciło się do swoich korzeni, co słychać także w drapieżnym wokalu Scheepersa, który jest na tym krążku w znakomitej formie. Po nim wtacza się świetny "The End Is Near" z równie porywającym ciężkim riffem i rozpędzoną perkusją nadająca całości mocnego, czołgowego tempa. Tym jednym utworem można nie tylko nieźle się rozbudzić, ale też przekonać do tej niemieckiej formacji. Brawa! Udany jest także nieco tylko wolniejszy "Bullets & Tears", który też kapitalnie potrafi skopać tyłek. Następny w kolejce jest utwór tytułowy, także nieco wolniejszy, ale nie stroniący od mocnych riffów, świetnego tempa i życiowej formy Scheepersa. Tak dobrze moim zdaniem, nie brzmieli od czasów swoich pierwszych płyt. Bardzo dobrze wypada nawet kolejny metalowy hymn, czyli "In Metal We Trust", który bije na głowę wypociny Cavalery z ostatnich dokonań uderzających w ten kierunek stadionowych numerów do rozruszania publiczności. Zwolnienie i usypianie czujności przychodzi w kołysankowym, a zarazem bardzo filmowym wstępie do niemal jedenastominutowego "We Walk Without Fear", który jak już się rozpędzi to również zwala z nóg. Primal Fear zawsze ciągnęło do progresywnych rejonów i epickiego brzmienia, ale tutaj chyba najpełniej dali wyraz tym fascynacjom. Instrumentalna partia pod koniec utworu z chórem i rozbudowaną gitarową solówką to po prostu miodzio!


Nie zwalniamy tempa w mocnym "At War With the World", w którym wracamy do krótszych kompozycji. Bardzo dobrze wypada także "The Devil In Me", który klimatem nieco zbliża się do Black Sabbath z czasów Dio, może nawet Tony'ego Martina. Po nim potężnie wchodzi znakomity i rozpędzony "Constant Heart" z kolejną porcją surowych, mocnych riffów i charakterystycznego niemieckiego uderzenia znanego z wczesnych płyt Primal Fear i oczywiście legendarnej grupy Accept. Będziecie zaskoczeni, jeśli powiem, że w następnym, w dodatku balladowym "Th Sky Is Burning" również nie ma co liczyć na słabsze momenty? Ponownie sięga się po usypianie czujności, ale i tu z rozmachem wchodzą co jakiś czas ostrzejsze riffy i tempo do którego nóżka sama wybija rytm. Wersję podstawową kończy rozpędzony "Raving Mad", który brzmi jak wyjęty z Accept czy nawet Judas Priest i dosłownie wgniata w fotel. Wersja rozszerzona zawiera jeszcze dwa bonusy, którym również nic nie brakuje, kolejno "Final Call" uderzający kolejnym mocarnym riffem, rozpędzoną perkusją i Scheepersem brzmiącym doskonale (naprawdę w takiej formie nie był od dobrych paru lat!) oraz znów przywodzącym na myśl Accept "Don't Say You've Never Been Warned" utrzymany w nieco wolniejszym, ale równie kapitalnie kopiącym tyłek tempie.


Poprzednika (średniego) "Delivering the Black" wydanego w dwa tysiące szczerym w momencie premiery w ogóle nie ruszyłem wciąż zrażony "Unbreakable", który dopiero teraz po upływie tych czterech lat wydaje mi się troszkę lepszy niż w momencie mojej druzgocącej recenzji (tutaj). Zmieniło się też moje podejście do tej grupy. Nadal nie są moją ulubioną, ale potrafię ją docenić za charakterystyczny styl i mnóstwo naprawdę kopiących tyłek numerów. Na najnowszej również takich nie brakuje i to właśnie one stanowią o sile Primal Fear, które jest w znakomitej formie, bodaj najlepszej od lat! Nie wyłamują żadnych drzwi, nie łamią też żadnych zasad, bo nie muszą tego robić. Grają solidny thrash/speed metal i udowadniają, że nawet najbardziej oklepane granie wciąż może być świeże, bezkompromisowe i dające frajdę. Wszystkim wielbicielom Lęku Pierwotnego i kolejnych przygód Metalowego Orła, fanom surowego metalu i wreszcie tym, którzy stęsknili się za solidnym, klasycznym w formie metalowym przytupem gorąco polecam! Ocena: 8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz