środa, 24 lutego 2016

Fleshgod Apocalypse - King (Limited Edition) (2016)


Jeśli włoski metal kojarzy się Wam tylko z obiema wersjami Rhapsody i ewentualnie z Kingcrow, to pewnie nie wiecie, że to także kraj gdzie gra się ekstremalny, eksperymentalny techniczny death metal łączący w swojej muzyce wpływy metalu symfonicznego i oczywiście operowego. Fleshgod Apocalypse to właśnie taki zespół, który piątego lutego roku szczodrego wydał swój czwarty album studyjny. Sprawdźmy czy jest to materiał godny tytułowego króla.

Fleshgod Apocalypse powstało we Włoszech w 2007 roku w Rzymie i Perugii. Debiutowali płytą "Oracles" z 2009 roku, a rok później wydali epkę "Mafia". Następny rok przyniósł album "Agony", a w roku trzeszczącym pojawił się jego następca "Labirynth". W swojej twórczości poruszają tematy antyteistyczne, mitologiczne i problemy ludzkie i opisują je w ramach ekstremalnie ciężkiego technicznego death metalu łączonego z symfoniką, która szczególnie bogato została wykorzystana na najnowszym albumie "King".  Obecny podstawowy skład zespołu to pięć osób: basista i wokalista (od czystych partii) Paolo Rossi, gitarzysta i perkusista oraz wokalista wspierający Francesco Paoli, gitarzysta i wokalista wspierający Cristiano Trionfera, wokalista i gitarzysta Tommaso Riccardi oraz klawiszowiec Francesco Ferrini. Trzej ostatni zajmują się także kwestiami orkiestrowymi w zespole. Na koncertach i na płytach wspiera ich także sopranistka Veronica Bordacchini. Co ciekawe, "King" był nagrywany nie tylko w tradycyjnym studiu, ale także w szesnastowiecznych piwnicach w Rzymie wykorzystywanych do sesji nagraniowych przez zespoły. 

Jest to płyta pełna iście barokowego przepychu, ostrych riffów i potężnych często marszowych uderzeń. Muszę tu zauważyć, że jest to przepych zupełnie innego rodzaju niż ten, który można usłyszeć na najnowszej płycie Dream Theater. Podstawowa wersja albumu "King" zawiera bowiem tylko jeden krążek, w dodatku trwający niespełna godzinę czasu. Bonusowy dysk znajdujący się w wersji limitowanej zawiera jeszcze wersje instrumentalne rozpisane jedynie na orkiestrę o łącznym czasie niespełna pięćdziesięciu minut. Pierwszą płytę otwiera fantastyczny instrumentalny wstęp "Marche Royale". Mroczny, bardzo filmowy i przede wszystkim wbijający w fotel, świetnie się rozwijający i płynnie wprowadzający do świetnego "In Aeternum". Nisko strojone gitary kapitalnie łączą się tutaj z bogatą orkiestracją, która nie stanowi jedynie brzęczydła w tle, a jest pełnoprawnym elementem całości. Po nim dosłownie wtacza się "Healing Through War" w którym znów zachwyca precyzja łączenia ze sobą metalowego i orkiestrowego instrumentarium. Kapitalnie wypada środkowa partia z łacińskim tekstem i finał utworu idący wręcz nieco w blackowe rejony. Nie ustępuje im także "The Fool" który otwiera partia na klawiszach, przypominająca klawesyn, a następnie następuje mocarne rozpędzenie oparte na gitarach i oczywiście orkiestrze. Robi wrażenie.


Kolejnym świetnym numerem jest "Cold As Perfection". Utrzymany w nieco wolniejszych tonach nie zwalnia jednak tempa. Fantastyczny jest tutaj nastrój i doomowe, duszne tempo. Znakomita jest spokojna partia czytanego listu, która rozwinięta zostanie wejściem Bordacchini i solówką. Pozwalając sobie na użycie słów jakich normalnie bym nie użył: totalny rozpierdol następuje w kompozycji zatytułowanej "Mitra". Nie myślcie jednak, że cała płyta to sieczka! "Paramour (Die Leidenschaft Bringt Leiden)" to smutna pieśń rozpisana jedynie na klawisze i znakomity sopran Bordacchini. Po niej w "And the Vulture Beholds" następuje kolejne uderzenie ciężkich riffów i bogatej orkiestry. Porażające to mało powiedziane. Doskonałe wrażenie robi także odrobinę wolniejszy, pochodowy "Gravity". Po jego wybrzmieniu znów jest filmowo za sprawą genialnego intra w utworze "A Million Deaths". Potem jest ciężko, nadal nieco doomowo, ale także melodyjnie, by po chwili w środkowej części przejść do monumentalnego rozwinięcia, klawiszowego sola i kolejnego uderzenia. Przedostatnia, absolutnie nie odstająca od reszty, kompozycja to "Syphilis". Najpierw ciężkie intro, a następnie doomowy mroczny nastrój kapitalnie łączący riffy z orkiestrą, growlami i sopranem. Zwieńczenie następuje w instrumentalnym utworze tytułowym, który zaczyna się od spokojnego, ale niepokojącego klawiszowego wstępu i w takim minorowym klimacie pozostaje do samego końca robiąc za coś w rodzaju requiem dla króla. 

Druga, orkiestrowa płyta jest równie niesamowita. Krótsza, bo nie zawierająca dwóch utworów - "King" oraz "Paramour" - mimo braku gitar, wokali i mocarnej perkusji (tą zastąpiły perkusjonalia) także zachwyca pietyzmem, rozmachem i filmowym nastrojem. Miejscami jest to muzyka jeszcze bardziej wciągająca i mroczna niż na płycie podstawowej, a przy tym dużo przystępniejsza dla tych, których łojenie odrzuci. Dla tych, których zachwyciła właściwa ciężka część płyty, orkiestrowa będzie znakomitym uzupełnieniem. Tu wręcz można zamknąć oczy i rozsmakować się w kolejnych warstwach, potężnych chórach i monumentnalnej grze smyków i perkusjonali. Jestem jednak zdania, że warto poświęcić czas na obie i najlepiej słuchać ich bezpośrednio po sobie gdyż klawiszowy "King" z pierwszej fantastycznie łączy się z drugą płytą, która jest zarówno właśnie uzupełnieniem, jak i kodą do całego konceptu o życiu i śmierci króla.


Fleshgod Apocalypse nagrał płytę zachwycającą rozmachem i precyzją łączenia orkiestry z ekstremalnymi, ciężkimi brzmieniami. Nie ma tu miejsca na nudę czy przytłoczenie, bo całość po prostu ponosi ze sobą, niezależnie od wersji którą się włączy. "King" porywa potężnym i bogatym, dopracowanym brzmieniem, które jest jeszcze doskonalsze i pełniejsze niż na poprzednich płytach Włochów. Nawet jeśli nie znacie tej grupy, to uważam, że "King" powinienem Wam się spodobać - bo to album nie tylko godny królów, ale także godny tych, którzy w muzyce metalowej szukają czegoś więcej niż bezmyślnego łojenia. Polecam! 

Ocena płyty podstawowej: 9/10
Ocena płyty z aranżami orkiestrowymi: 9/10
Ocena ogólna: 9/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz