środa, 7 stycznia 2015

Morowe - S (2014)


Black metal nie należy i nie będzie należał do moich ulubionych gatunków. Są jednak zespoły, które wychodzą poza ramy tej stylistyki i potrafią zaskoczyć, oczarować. Mogą to być zespoły zagraniczne, ale w tym wypadku mamy do czynienia, podobnie jak z opisanym jakiś czas temu Thaw, z zespołem polskim. Katowicka grupa Morowe w zeszłym roku wydała swój drugi, bardzo dobry album, zatytułowany "S". Czy black metal to tylko "dźwięki wydobywane z suszarki, odkurzacza, tarki kuchennej i miksera"? Wręcz przeciwnie, a Morowe stanowi najlepszy tego dowód.

Black metal od dawna potrafi brzmieć solidnie i zawierać w sobie melodię, a nie składać się tylko z bliżej nieokreślonych dźwięków. Nie bardzo wiem, jak to jest z tym zagranicznym, ale na polskiej scenie dzieje się sporo. W dodatku sporo dobrego, przekonuje o tym rosnący w siłę kontrowersyjny Behemoth (którego nie trawię), znakomity Thaw czy choćby właśnie katowicki Morowe. Zachwyca już ich debiutancki "Piekło.Labirynty.Diabły", które stricte black metalowe nie były. W 2010 roku, kiedy się pojawił, nie przypadł mi specjalnie do gustu, ale teraz odkryłem go na nowo. Gęste brzmienie, atmosfera, mocne gitary, ciekawe melodie i polskojęzyczne teksty, które z pewnych założeń stylistycznych puszcza się mimo uszu, a naprawdę warto się im przyjrzeć bliżej. To kawał znakomitej, mrocznej i wielowarstwowej poezji, której nie powstydziłby się sam Mistrz Miciński.  Na następcę zatytułowaną tajemniczo "S" trzeba było czekać cztery lata. Trzeba przyznać, że czekanie się opłaciło, bo ów drugi jest jeszcze lepszy.

Na nowym, o cztery minuty dłuższym od poprzednika znalazło się dziesięć kompozycji, z czego trzy to instrumentalne interludia. Oczywiście ponownie są poetyckie, polskie teksty, tak samo złożone, zahaczające o okultyzm, astronomię, baśnie, mrok i niepoznane. Otwiera instrumentalny "W", który fenomenalnie wprowadza w gęsty, mroczny klimat. Przeciągłe, przestrzenne wejście oparte na szumie, lekkie i niepokojące zarazem, brzmiące niemal tak jakbyśmy wpadali w czeluść bez dna. I wtedy uderza "W Pokoju Magii". Brzmienie nie jest już takie czyste jak na poprzednim, bo zyskało na brudzie, ale nie zrezygnowano z melodii, wielu spójnych warstw. Nad ciężkimi riffami unosi się szybka tłumiona perkusja i klawiszowe tony. Do tego znakomity tekst, który osobiście odbieram jako refleksję na temat ludzkiej i religijnej hipokryzji. Po nim świetny "Wszechświat przyciąga" mogący mówić o ludzkiej bezradności wobec sił natury i nieuchronnego losu, przemijania zapisanego w gwiazdach od wieków. Kapitalny riff wejściowy dobywający się z nieprzebytej głębi i bardzo dobre rozwinięcie. Nawet harshowane wokale są tutaj znacznie solidniejsze i wyraźniejsze.

W kolejnym ponad ośmiominutowym "Ważne" wystarcza zaledwie osiem słów by stworzyć niesamowity, gęsty utwór, który znów wgniata w ziemię i "wstrząsa jestestwem". A co należy do ważnych ośmiu słów?

Młot, ruch,
gwóźdź, huk,
dłoń, ból,
krew, syk. 


Nie trudno się domyślić, że to utwór o męce Jezusa Chrystusa, a dokładniej o momencie przybijania go do krzyża na Golgocie, Górze Czaszek - choć nie narzuca się przecież takiego toku myślenia. Muzycznie jest nieco lżejszy, spokojniejszy, jakby miał podkreślić znużenie i cierpienie chrześcijańskiego Boga. Gdy pojawiają się niemal wykrzykiwane słowa warstwa muzyczna przyspiesza, gęstnieje ale nadal pozostaje w dusznym, doomowym klimacie. Niesamowity utwór.


Następny jest równie niezwykły "Oni Przyjdą", w którym tekst jest dłuższy i bardziej skomplikowany. Muzycznie znów jest gęsto, ale ponownie się przyspiesza. Klimatem miejscami przywodzić może cięższą wersję wejherowskiego Bruna Światłocienia, także pod względem lirycznym. Bohater ucieka od goniących go prześladowców, od światła i cienia. A zwłaszcza tego ostatniego. "Wie to, że przyjdą/że zapalą cień" - śpiewa się tutaj na samym końcu. Bardzo do mnie to trafia. Kapitalnie wypada też kolejny, ponad siedmiominutowa "Nocna Strawa" o tematyce kulinarnej, choć bynajmniej nie należącej do tej apetycznej. Ponadto lirycznie jest tutaj dość żartobliwie, choć jest to bardzo czarny, wisielczy i wręcz turpistyczny humor. Nie da się jednak ukryć, że w tej konwencji wypada on znakomicie.

Interludium zatytułowane "Z1" zaczyna wprowadza do dwóch ostatnich numerów. Bezpośrednio po nim wkracza solidny, walcowaty ale nie stroniący od melodii utwór "Muchy". Tu znów tekst pozwala na różne interpretacje, ja odbieram go jako opowieść o ludziach, którzy wciąż szukają swojego boga lub bogów, ale dopiero kiedy umierają odnajdują do niego/do nich drogę. A każdy człowiek jest jak mucha - owad, którego się nienawidzi i którym się gardzi. Taka nasza marność nad marnościami. Mocne. Następnym i ostatnim właściwym utworem jest "Trzecia dłoń" stanowiący intrygującą i niezwykle inteligentną parafrazę wiersza Marii Pawlikowskiej - Jasnorzewskiej (aczkolwiek nie jestem pewien czy mnie pamięć nie myli, być może myślę o wierszu innego autora/autorki). Na zakończenie klamra w postaci instrumentalnego "Z2".

Płyta wyszła w lutym 2014 roku i choć wiedziałem o niej zabrałem się za nią dopiero teraz. Musiałem znaleźć odpowiedni moment żeby o niej napisać. Zima jest odpowiednia, niezależnie od tego czy wypada w zeszłym czy już w obecnym sezonie. Gdzieś indziej napisałem, że dobre rzeczy zawsze znajdą odpowiedni moment, żeby do nas przyjść. Ta płyta też znalazła. Jest naprawdę dobra, gęsta i wielowarstwowa nie tylko pod względem kompozycyjnym i brzmieniowym, ale także lirycznym. Jest równie intensywna co poprzedniczka, ale jeszcze bardziej przemyślana i dojrzalsza. To jedna z tych płyt, które się chłonie i odkrywa ciągle na nowo. Polski black metal nie musi kojarzyć się tylko z satanizmem czy bezmyślną rąbanką. Jest to bowiem płyta inteligentna i wywiercająca się w nasze lemowskie "jestestwo" na stałe. Taka, wobec której przejść obojętnie się nie da, którą trzeba znać, nawet jeśli black metalu się nie trawi. "S" czyli "Serpent" - Żmija. Dajcie się przez nią pokąsać... warto! Ocena: 9/10




2 komentarze:

  1. Widzę, że na pozycji Mistrza nieodmiennie pan Miciński ;)
    tak czasem jest, że cos sie na początku odłozy, a potem wróci do tego i nagle - odkrycie!
    Ciekawa ta okładka jest :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, jednym z moich niezmiennych Mistrzów jest Miciński. Nie tylko czasami, z wieloma płytami tak jest, trzeba po prostu odpowiedniego momentu i trochę wiary, ze jest coś w niej co warto odkryć. A okładka, na pewno oddaje klimat płyty i nie jest przesadzona :)

      Usuń