poniedziałek, 19 stycznia 2015

R2/101: Kinki (17.01.2015, Ucho, Gdynia)


W zimny bezśnieżny styczniowy wieczór dobrze jest się ogrzać gorącą muzyką, na przykład jazzem. Gdyński kwartet Kinki postanowił w nowy rok wejść intensywnie, bo koncertowo. W minioną (urodzinową dla LU) sobotę zagrali w Uchu, a kolejny zapowiadają już na kwiecień. Zanim jednak nadejdzie wiosna, na chwilę jeszcze zostańmy przy zimowym, uchowym koncercie...

Zaczęli swój koncert w kilka minut po 20 od energetycznej "Pyrolisy", która znalazła się na ich płytce sprzed prawie dwóch lat "El Museo De Las Momias". Po niej zagrali "Wioskę Rabina", która podobno zdobyła wyróżnienie za najgorszy tytuł. Nie rozumiem czemu miałoby tak być skoro sporo w niej klezmerskich melodii, a w dodatku lekkości mieszanej z szaleństwem. Nie zabrakło tez innych bardzo dobrych utworów z "Muzeum Mumii" takich jak "Nalot Lufthansy" (aka "Horda niemieckich melomanów"), zresztą jednego z moich ulubionych, samochodowego "Volvo z hakiem" czy "Styka", który wspomnianą otwierał. Do tego zabrzmiały też inne kompozycje, w tym "Noc w Lagunie" (słuszna uwaga, że chodzi o samochód marki Renault), "Puchar Michałków" czy dwa zupełnie nowe kompozycje, bardzo dobra "Fabryka  żelków w Bojanie" czy wspomniany wyżej drugi samochodowy. Nie zabrakło także dźwięków jako żywo przypominających gdański Orange Trane, a którego płytę "Obertas" bardzo cenię i często wracam oraz prób improwizacji w sytuacji kryzysowej, gdy zepsuł się stojak od werbla.

Kinki to zespół, który w jazzowej, czy tez raczej okołojazzowej stylistyce czuje się wyśmienicie i słychać to w każdym dźwięku. W rozedrganym saksofonie, szalonej perkusji, ostrej, hałaśliwej gitarze i pozostającym w tle, ale nadającym mnóstwo atmosfery kontrabasie. Nie trzeba w tym graniu żadnych słów, bo muzyka sama pisze historie, którą każdy może sobie w wyobraźni układać po swojemu, mając do dyspozycji tytuł i słyszane dźwięki. Taka choćby feeria barw w "Fabryce żelków w Bojanie" i szalony cukiernik-naukowiec o wyglądzie zbliżonym do Willy'ego Wonki (z oryginalnego filmu, a nie wersji Tima Burtona) czy stary model Volvo pędzący przez szwedzkie tudzież inne skandynawskie bezdroża - nie ma granic i to w tej muzyce, jest najpiękniejsze.

Pod względem instrumentalnym, nastroju, energii czy dużej ilości wciągających dźwięków był to bardzo udany, nieco ponad godzinny koncert. Jedyne na co można by narzekać, to zbyt duża ilość mówienia pomiędzy i niezdecydowanie w sytuacji, gdy jeden muzyk ratuje swój sprzęt. Zamiast gadać, naprawdę można było improwizować we trzech - na pewno wyszłoby równie interesująco. Jeśli są jeszcze osoby, które Kinki nie znają, albo wmawiają sobie, że nie trawią jazzu to powinni zobaczyć tę grupę na żywo, by przekonać się ile niesamowitych dźwięków ten kwartet potrafi wyczarować.

1 komentarz: