Po brązowej i fioletowej przyszedł czas na turkusową okładkę księgi. Po raz szósty i trzeci na potrzeby filmowego "Hobbita" za muzykę odpowiada Howard Shore. Podobnie też na limitowanej edycji możemy cieszyć się dwiema płytami. Ostatnie filmowe spotkanie z bohaterami Tolkiena w wykonaniu Jacksona i prawdopodobnie ostatnie na długie lata jest najsłabszym z wszystkich dotychczasowych, tak "Hobbitów", jak i części "Władcy Pierścieni", ale do tego jeszcze wrócimy. To, co najważniejsze to jak wypadła muzyka Shore'a. Tak jak w poprzednich odsłonach ostrzegamy przed potencjalnymi szczegółami fabuły.
Trzecia płyta zaczyna się tak samo jak film, zostajemy bowiem rzuceni w sam środek zemsty Smauga na mieszkańcach Miasta nad Jeziorem. "Fire and Water" znakomicie wprowadza w dramatyczny i efektowny początek filmu. Sam utwór również jest wyjątkowo dobry - mroczny, gęsty od warstw i motywów, ale zestawionych w ciekawy sposób. Nie zmienia to faktu, że było mi strasznie żal złego i straszliwego Smauga. Tak, spalił miasteczko, zabił tysiące albo miliony ich mieszkańców, ale trzeba to stwierdzić ponownie, genialnie został wykonany i "zagrany" przez Cumberbatcha. W kolejnym "Shores Of The Long Lake" jest dużo spokojniej, to bardziej muzyka ilustracyjna do pokazania ogromu zniszczeń i cierpienia mieszkańców, niż przypominająca mocną sekwencję sprzed kilku minut. Nie wypada źle, zwłaszcza mając w pamięci strasznie złe utwory, wypełniacze z poprzednich ścieżek, ale gdyby nie było tej sceny i tego utworu nie obraziłbym się. Bardzo dobrze wypada jego druga połowa, ciemniejsza i będąca jakby rozwinięciem wcześniejszego. Dwa kolejne występują w wersjach rozszerzonych. Pierwszy z nich to "Beyond Sorrow and Grief" będący powtórzeniem motywów z poprzednich odsłon odnoszących się do Samotnej Góry, ale w znacznie mroczniejszej i epickiej odsłonie. Drugi to "Guardians of the Three", który z kolei buduje gęstniejącą atmosferę wokół powrotu Saurona znanego również Nekromanta. Przywołuje się to delikatnie motyw Galadrieli i motywy znane z "Władcy Pierścieni", ale po raz pierwszy nie brzmią jakby były wymuszone. Fantastycznie wypada też finał tego utworu.
Podobnie jak w filmie, w następnym wracamy do ocalałych ze smoczej pożogi, którzy kierują się do ruin miasta Dale znajdującego się u podnóża Samotnej Góry. Powtórzenie wcześniejszych motywów z drugiej odsłony, ciekawe perkusyjne rozwiązania i pociągnięcia smyków brzmią tutaj naprawdę nieźle, nie rażą nawet hobbickie fragmenty z "Władcy", które płynnie przechodzą w ciężki, epicki pochód orków pod wodzą Bolga, syna Azoga. Shore najwyraźniej na sam koniec się przyłożył odrobinę mocniej do partytury, ale jesteśmy wciąż w początku soundtracku. Ten płynnie przechodzi w "The Gathering of Clouds", który na płycie również jest w wersji rozszerzonej. Budowanie atmosfery przed długą bitwą, kolejne powtarzanie wcześniejszych fragmentów, które tym razem nie wypada tak tragicznie jak poprzednio. Mogło by ich nie być, ale przyznam, że słuchałem tegoż z większa uwagą niż wcześniejszych utworów napisanych do "Hobbita". Swój motyw dostał też przedmiot, a mianowicie krasnoludzka zbroja z Mithrilu, którą Thorin Dębowa Tarcza podaruje Bilbowi. Ten jest bardziej wypełniaczem, mającym sens w filmie, ale na płycie nie robi dużego wrażenia, bo znów powtarza się tu wcześniejsze motywy, choć podobnie jak pozostałe słucha się go znacznie lepiej niż większość z dwóch poprzednich.
Dobrze słucha się też mrocznego "Bred Of War", który jeszcze bardziej wprowadza w atmosferę nadchodzącej bitwy, która w filmie trwa niemal godzinę. Tu znów przywołuje się fragmenty z "Władcy", które wreszcie zaczęły brzmieć odpowiednio groźnie i potężnie. Co leżało na przeszkodzie, żeby na wcześniejszych dwóch musiały tak bardzo razić? Po nim następuje "A Thief In the Night" bez, którego płyta również mogłaby się obejść, ale i tym razem nie ma potrzeby przerzucania do kolejnego numeru pomstując pod nosem na nieudolność Shore'a. Kolejnym przed bitewnym numerem jest "The Clouds Burst" w którym wszyscy nasi bohaterowie już wiedzą, że bitwa jest nieunikniona. Tu również nie ma szału, może nawet nas dopaść lekkie znużenie przeciąganiem, ale i tu nie ma takiego zmęczenia jak na poprzednich. Całość jest płynna, a w ostatniej szybszej partii świetnie łączy się z "Battle For the Mountain". Od tego momentu następuje cała seria numerów napisanych tylko na potrzeby tytułowej Bitwy Pięciu Armii. Mocne, epickie wejście z pasażem na szturmujące na siebie armie, powtórzenie orczych i Sauronowskich motywów. Od tego momentu czuć też dawną magię.
Równie dobrze brzmi "The Darkest Hour", który kontynuuje poprzedni, ale na chwilę zwalnia tempo, by pokazać szerszy obraz okrucieństwa i bezsensu jakichkolwiek wojen. Trochę niepotrzebny, ale tu także nie ma się złych odczuć. Swój motyw ponownie otrzymały krasnoludy w kolejnym, "Sons of Durin". Tym razem odnosi się on jednak do ogółu krasnoludziej rasy, a nie tylko do drużyny Thorina. To jeden z najciekawszych utworów na płycie, choć paradoksalnie nie ma w nim niczego nowego. Epickie brzmienie, chóry i podniosły klimat. Zdecydowany plus dla pana Shore'a. Kolejny "The Fallen" dalej nosi nas po polu bitwy, coraz bardziej zbliżając nas jednak do jej końca. Spokojniejsze wejście, lżejszy klimat nieco wyrywa jednak z kontekstu, ale przynajmniej daje się wysłuchać w całości, nawet jeśli znów przywołuje się wszystkie motywy z wcześniejszych kompozycji, z elfickimi przyśpiewkami na czele. Przedostatnim bitewnym jest "Ravenhill", który zaczyna się od pasażu, w którym Kili, Fili, Gloin i Thorin pędzą do ruin twierdzy na Kruczym Wzgórzu, by zabić Azoga, a następnie epicko się rozpędza. Po nim zaś następuje rozszerzony "To the Death" będący zwieńczeniem całej bitwy. Finałowa potyczka Azoga Plugawego z Thorinem Dębową Tarczą z tym fragmentem muzycznym robi spore wrażenie, choć nie da się ukryć, że sama sekwencja miejscami wyglądała dość komicznie - brakowało tylko znanych z gier napisów "combo", "5 hit" czy "excellent" i wreszcie "busted". Warto w tym miejscu także wspomnieć o Legolasie, który dokonuje niemożliwego. Najpierw zmusza trolla do rozhuśtania wieży, a potem na tej samej walącej się konstrukcji bije się z Bolgiem, synem Azoga, a nawet (o zgrozo!) przecząc wszelkim prawom fizyki i grawitacji wbiega po rozsypujących się kamieniach, by następnie wspiąć się po karku orka i zabić go oraz odskoczyć do tyłu, zgrabnie lądując na bezpiecznej skale. Wygląda to efektownie, ale nie sposób się w tym momencie krzywo nie uśmiechnąć czy nawet zaśmiać.
Trzy kolejne to seria wieńczących, kończących i łączących "Hobbita" z "Władcą" spokojniejszych numerów. "Courage and Wisdom" to podsumowanie bitwy, kilka spojrzeń na martwe postacie, czyli płacz elfki Tauriel nad Kilim, smutek Bilba nad śmiercią Thorina oraz pożegnanie z krasnoludami. Ładne, ale nie robiło to rozstanie takiego wrażenia i nie wzruszało tak mocno jak to, które znane już jest z "Powrotu Króla" na Szarych Przystaniach. Jest też "The Return Journey", stanowiący przedłużenie poprzedniego, ale dotyczący kilku scen w których Bilbo Baggins wraca z Gandalfem do Shire. W filmie trwa to chwilę, na płycie Shore zaserwował nieco ponad cztery minuty, na szczęście i tym razem się postarał, słucha się go zaskakująco dobrze. Po nim jest jeszcze "There And Back Again" stanowiący zakończenie historii, szybkie rozwiązanie wątku wielkiej wyprzedaży z domu Bilba i kolejne zgrabne nawiązanie do początku "Władcy" (także muzyczne), gdy stary Baggins otwiera drzwi swojemu staremu przyjacielowi o przydomku Szary.
Nie jest to jednak koniec płyty, bo czeka nas jeszcze bardzo dobry utwór "The Last Goodbye", tym razem w wykonaniu Billy'ego Boyda, który we "Władcy" zagrał Pippina. Obok poprzedniego "I See Fire" Sheerana to najlepszy z tych wokalnych, jakie powstały dla "Hobbita". Pierwszy niestety nadal jest asłuchalny, czego nie można było powiedzieć o wszystkich trzech przygotowanych do "Władcy". Klamra się zamknęła - mężczyźni i kobiety zaśpiewali swoje utwory w Jacksonowskiej wizji Tolkienowskiego Śródziemia. Zmyślne. Następnie czeka nas seria dodatkowych utworów, a mianowicie "Ironfoot" odnoszący się do krasnoluda Thraina, który przybywa na czele armii pod Samotną Górę na wielkiej włochatej świni i oczywiście, mówi szkockim akcentem. Nawet utwór został w iście szkockim klimacie skomponowany - kobzy, lekko folkowy podniosły klimat. Miodzio. Jeden z lepszych utworów jakie Shore popełnił do "Hobbita". Po nim pojawia się "Dragon Sickness" odnoszący się do choroby trawiącej od pokoleń rodzinę Thorina - pożądanie Arcyklejnotu, skarbów i władzy. W filmie fantastycznie została pokazana przemiana Thorina, który popadał w coraz większy obłęd. Niektórzy sugerują, że było to zupełnie niepotrzebne, ale przecież bardzo podobny wątek pojawia się we "Władcy". W ten sam sposób oddziałuje przecież na naszych bohaterów Jedyny, Pierścień Władzy wykuty przez Saurona w Górze Przeznaczenia! W "Hobbicie" zostało to na przykładzie Smauga i Arcyklejnotu jeszcze mocniej podkreślone. Także muzycznie jest to utwór intrygujący, morczny, a przy tym posępny i kapitalnie odzwierciedlający wspomniany obłęd Thorina. Na koniec jeszcze jeden krasnoludzki utwór, a mianowicie "Thrain" czyli ponownie o naszym szkocie na świni z jednej z kilku scen w których krasnoludy spuszczały łomot orkom.
Muszę przyznać, że jestem mile zaskoczony. Na zakończenie swojej muzycznej przygody z Tolkienowskim Śródziemiem Howard Shore popełnił naprawdę dobry soundtrack. Z całą pewnością nie wybitny, absolutnie też nie dorównujący tym z "Władcy", ale dający się przesłuchać w całości bez rwania włosów z głowy. To trochę paradoksalne, bo trzeci "Hobbit" wypada najsłabiej ze wszystkich. Niemal nie ma tu scenariusza, większość czasu ekranowego to bitwy zrobione z rozmachem ale kompletnie pozbawione logiki, albo rozterki bohaterów (ze szczególnym uwzględnieniem Thorina, Barda oraz Thranduila dosiadającego wypasionego renifera). Z mojego punktu widzenia, nie było to nużące, ale wyraźnie widać masę dziur i rozwleczeń, które spokojnie mogły być krótsze lub mogły znaleźć sie w drugim filmie przedłużając go o jakieś czterdzieści minut bez konieczności robienia trzech filmów. Na tym tle soundtrack Shore'a wreszcie zabrzmiał właściwie, z większym życiem i odrobiną magii z "Władcy". W filmie prawie nie zwraca się na muzykę uwagi, ale gdy puścić ją poza nią zaczyna się doceniać poszczególne dźwięki. Szkoda tylko, że Shore nie przyłożył się do każdego z nich, bo o ile odbiór trzech (a nawet sześciu) filmów Jacksona całościowo będzie doskonały, to niestety nie będzie można tego powiedzieć o muzyce napisanej na potrzeby tej trylogii.
Ocena ogólna: 7,5/10
Ocena kontekstowa: 6/10
Ocena słuchalności: 7,5/10
Ocena całości trylogii od strony muzycznej: 6/10
Trzecia płyta zaczyna się tak samo jak film, zostajemy bowiem rzuceni w sam środek zemsty Smauga na mieszkańcach Miasta nad Jeziorem. "Fire and Water" znakomicie wprowadza w dramatyczny i efektowny początek filmu. Sam utwór również jest wyjątkowo dobry - mroczny, gęsty od warstw i motywów, ale zestawionych w ciekawy sposób. Nie zmienia to faktu, że było mi strasznie żal złego i straszliwego Smauga. Tak, spalił miasteczko, zabił tysiące albo miliony ich mieszkańców, ale trzeba to stwierdzić ponownie, genialnie został wykonany i "zagrany" przez Cumberbatcha. W kolejnym "Shores Of The Long Lake" jest dużo spokojniej, to bardziej muzyka ilustracyjna do pokazania ogromu zniszczeń i cierpienia mieszkańców, niż przypominająca mocną sekwencję sprzed kilku minut. Nie wypada źle, zwłaszcza mając w pamięci strasznie złe utwory, wypełniacze z poprzednich ścieżek, ale gdyby nie było tej sceny i tego utworu nie obraziłbym się. Bardzo dobrze wypada jego druga połowa, ciemniejsza i będąca jakby rozwinięciem wcześniejszego. Dwa kolejne występują w wersjach rozszerzonych. Pierwszy z nich to "Beyond Sorrow and Grief" będący powtórzeniem motywów z poprzednich odsłon odnoszących się do Samotnej Góry, ale w znacznie mroczniejszej i epickiej odsłonie. Drugi to "Guardians of the Three", który z kolei buduje gęstniejącą atmosferę wokół powrotu Saurona znanego również Nekromanta. Przywołuje się to delikatnie motyw Galadrieli i motywy znane z "Władcy Pierścieni", ale po raz pierwszy nie brzmią jakby były wymuszone. Fantastycznie wypada też finał tego utworu.
Podobnie jak w filmie, w następnym wracamy do ocalałych ze smoczej pożogi, którzy kierują się do ruin miasta Dale znajdującego się u podnóża Samotnej Góry. Powtórzenie wcześniejszych motywów z drugiej odsłony, ciekawe perkusyjne rozwiązania i pociągnięcia smyków brzmią tutaj naprawdę nieźle, nie rażą nawet hobbickie fragmenty z "Władcy", które płynnie przechodzą w ciężki, epicki pochód orków pod wodzą Bolga, syna Azoga. Shore najwyraźniej na sam koniec się przyłożył odrobinę mocniej do partytury, ale jesteśmy wciąż w początku soundtracku. Ten płynnie przechodzi w "The Gathering of Clouds", który na płycie również jest w wersji rozszerzonej. Budowanie atmosfery przed długą bitwą, kolejne powtarzanie wcześniejszych fragmentów, które tym razem nie wypada tak tragicznie jak poprzednio. Mogło by ich nie być, ale przyznam, że słuchałem tegoż z większa uwagą niż wcześniejszych utworów napisanych do "Hobbita". Swój motyw dostał też przedmiot, a mianowicie krasnoludzka zbroja z Mithrilu, którą Thorin Dębowa Tarcza podaruje Bilbowi. Ten jest bardziej wypełniaczem, mającym sens w filmie, ale na płycie nie robi dużego wrażenia, bo znów powtarza się tu wcześniejsze motywy, choć podobnie jak pozostałe słucha się go znacznie lepiej niż większość z dwóch poprzednich.
Okładka standardowej edycji z Bilbem Baggisem |
Równie dobrze brzmi "The Darkest Hour", który kontynuuje poprzedni, ale na chwilę zwalnia tempo, by pokazać szerszy obraz okrucieństwa i bezsensu jakichkolwiek wojen. Trochę niepotrzebny, ale tu także nie ma się złych odczuć. Swój motyw ponownie otrzymały krasnoludy w kolejnym, "Sons of Durin". Tym razem odnosi się on jednak do ogółu krasnoludziej rasy, a nie tylko do drużyny Thorina. To jeden z najciekawszych utworów na płycie, choć paradoksalnie nie ma w nim niczego nowego. Epickie brzmienie, chóry i podniosły klimat. Zdecydowany plus dla pana Shore'a. Kolejny "The Fallen" dalej nosi nas po polu bitwy, coraz bardziej zbliżając nas jednak do jej końca. Spokojniejsze wejście, lżejszy klimat nieco wyrywa jednak z kontekstu, ale przynajmniej daje się wysłuchać w całości, nawet jeśli znów przywołuje się wszystkie motywy z wcześniejszych kompozycji, z elfickimi przyśpiewkami na czele. Przedostatnim bitewnym jest "Ravenhill", który zaczyna się od pasażu, w którym Kili, Fili, Gloin i Thorin pędzą do ruin twierdzy na Kruczym Wzgórzu, by zabić Azoga, a następnie epicko się rozpędza. Po nim zaś następuje rozszerzony "To the Death" będący zwieńczeniem całej bitwy. Finałowa potyczka Azoga Plugawego z Thorinem Dębową Tarczą z tym fragmentem muzycznym robi spore wrażenie, choć nie da się ukryć, że sama sekwencja miejscami wyglądała dość komicznie - brakowało tylko znanych z gier napisów "combo", "5 hit" czy "excellent" i wreszcie "busted". Warto w tym miejscu także wspomnieć o Legolasie, który dokonuje niemożliwego. Najpierw zmusza trolla do rozhuśtania wieży, a potem na tej samej walącej się konstrukcji bije się z Bolgiem, synem Azoga, a nawet (o zgrozo!) przecząc wszelkim prawom fizyki i grawitacji wbiega po rozsypujących się kamieniach, by następnie wspiąć się po karku orka i zabić go oraz odskoczyć do tyłu, zgrabnie lądując na bezpiecznej skale. Wygląda to efektownie, ale nie sposób się w tym momencie krzywo nie uśmiechnąć czy nawet zaśmiać.
Trzy kolejne to seria wieńczących, kończących i łączących "Hobbita" z "Władcą" spokojniejszych numerów. "Courage and Wisdom" to podsumowanie bitwy, kilka spojrzeń na martwe postacie, czyli płacz elfki Tauriel nad Kilim, smutek Bilba nad śmiercią Thorina oraz pożegnanie z krasnoludami. Ładne, ale nie robiło to rozstanie takiego wrażenia i nie wzruszało tak mocno jak to, które znane już jest z "Powrotu Króla" na Szarych Przystaniach. Jest też "The Return Journey", stanowiący przedłużenie poprzedniego, ale dotyczący kilku scen w których Bilbo Baggins wraca z Gandalfem do Shire. W filmie trwa to chwilę, na płycie Shore zaserwował nieco ponad cztery minuty, na szczęście i tym razem się postarał, słucha się go zaskakująco dobrze. Po nim jest jeszcze "There And Back Again" stanowiący zakończenie historii, szybkie rozwiązanie wątku wielkiej wyprzedaży z domu Bilba i kolejne zgrabne nawiązanie do początku "Władcy" (także muzyczne), gdy stary Baggins otwiera drzwi swojemu staremu przyjacielowi o przydomku Szary.
Nie jest to jednak koniec płyty, bo czeka nas jeszcze bardzo dobry utwór "The Last Goodbye", tym razem w wykonaniu Billy'ego Boyda, który we "Władcy" zagrał Pippina. Obok poprzedniego "I See Fire" Sheerana to najlepszy z tych wokalnych, jakie powstały dla "Hobbita". Pierwszy niestety nadal jest asłuchalny, czego nie można było powiedzieć o wszystkich trzech przygotowanych do "Władcy". Klamra się zamknęła - mężczyźni i kobiety zaśpiewali swoje utwory w Jacksonowskiej wizji Tolkienowskiego Śródziemia. Zmyślne. Następnie czeka nas seria dodatkowych utworów, a mianowicie "Ironfoot" odnoszący się do krasnoluda Thraina, który przybywa na czele armii pod Samotną Górę na wielkiej włochatej świni i oczywiście, mówi szkockim akcentem. Nawet utwór został w iście szkockim klimacie skomponowany - kobzy, lekko folkowy podniosły klimat. Miodzio. Jeden z lepszych utworów jakie Shore popełnił do "Hobbita". Po nim pojawia się "Dragon Sickness" odnoszący się do choroby trawiącej od pokoleń rodzinę Thorina - pożądanie Arcyklejnotu, skarbów i władzy. W filmie fantastycznie została pokazana przemiana Thorina, który popadał w coraz większy obłęd. Niektórzy sugerują, że było to zupełnie niepotrzebne, ale przecież bardzo podobny wątek pojawia się we "Władcy". W ten sam sposób oddziałuje przecież na naszych bohaterów Jedyny, Pierścień Władzy wykuty przez Saurona w Górze Przeznaczenia! W "Hobbicie" zostało to na przykładzie Smauga i Arcyklejnotu jeszcze mocniej podkreślone. Także muzycznie jest to utwór intrygujący, morczny, a przy tym posępny i kapitalnie odzwierciedlający wspomniany obłęd Thorina. Na koniec jeszcze jeden krasnoludzki utwór, a mianowicie "Thrain" czyli ponownie o naszym szkocie na świni z jednej z kilku scen w których krasnoludy spuszczały łomot orkom.
Muszę przyznać, że jestem mile zaskoczony. Na zakończenie swojej muzycznej przygody z Tolkienowskim Śródziemiem Howard Shore popełnił naprawdę dobry soundtrack. Z całą pewnością nie wybitny, absolutnie też nie dorównujący tym z "Władcy", ale dający się przesłuchać w całości bez rwania włosów z głowy. To trochę paradoksalne, bo trzeci "Hobbit" wypada najsłabiej ze wszystkich. Niemal nie ma tu scenariusza, większość czasu ekranowego to bitwy zrobione z rozmachem ale kompletnie pozbawione logiki, albo rozterki bohaterów (ze szczególnym uwzględnieniem Thorina, Barda oraz Thranduila dosiadającego wypasionego renifera). Z mojego punktu widzenia, nie było to nużące, ale wyraźnie widać masę dziur i rozwleczeń, które spokojnie mogły być krótsze lub mogły znaleźć sie w drugim filmie przedłużając go o jakieś czterdzieści minut bez konieczności robienia trzech filmów. Na tym tle soundtrack Shore'a wreszcie zabrzmiał właściwie, z większym życiem i odrobiną magii z "Władcy". W filmie prawie nie zwraca się na muzykę uwagi, ale gdy puścić ją poza nią zaczyna się doceniać poszczególne dźwięki. Szkoda tylko, że Shore nie przyłożył się do każdego z nich, bo o ile odbiór trzech (a nawet sześciu) filmów Jacksona całościowo będzie doskonały, to niestety nie będzie można tego powiedzieć o muzyce napisanej na potrzeby tej trylogii.
Ocena ogólna: 7,5/10
Ocena kontekstowa: 6/10
Ocena słuchalności: 7,5/10
Ocena całości trylogii od strony muzycznej: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz