Opuszczone postoczniowe tereny w przedzimiu wyglądają jak sceneria post-apokaliptycznego filmu. Tam też znajduje się jeden z najciekawszych klubów na muzycznej mapie Trójmiasta, czyli B90. W zimny piątkowy wieczór warto było tam zajrzeć, by zobaczyć i posłuchać czterech znakomitych polskich zespołów, których chyba nikomu nie trzeba przedstawiać: Materia ze Szczecinka, The Sixpounder z Wrocławia, Thy Disease z Krakowa oraz Decapitated z Krosna. Mocny zestaw?
Oprócz Decapitated nie byłem szczególnie zaznajomiony z graniem trzech pozostałych zespołów. O Materii jedynie słyszałem, a The Sixpounder i Thy Disease studyjne nieszczególnie przypadli mi do gustu. Często okazuje się, że koncert to najlepsza okazja, by się do jakiegoś zespołu przekonać. Tak też było i tym razem, choć nie dotyczyło to każdego zespołu w takim samym stopniu. Jako pierwsza zagrała Materia, która rozpoczęła swój set trochę po 19:30. Dali dobry koncert, choć mnie osobiście nie porwali. Połączenie patentów metalcore'owych z djentem w ich przypadku wychodzi trochę nie przekonująco, ale nadrabiali charyzmą, mocnym brzmieniem i dobrym kontaktem z publicznością. Po nich po 20 szybko na scenę wskoczył The Sixpounder. Ten zespół też nie zachwycił mnie tak jakbym tego oczekiwał, studyjnie bowiem odnoszę wrażenie, że próbują na ruszt brać za dużo stylistycznych nawiązań i dodawać zbyt dużą ilość dźwięków, które jakoś nieszczególnie wiążą się z samym numerem. Podobnie było też na koncercie, który stanowił przekrój z płyt Wrocławian. Brzmieniowo było znakomicie, mocniej niż na płytach, ale w moim odczuciu razem z Materią stanowił jedynie przystawkę do dwóch kolejnych, znacznie smakowitszych grup.
Thy Disease, który rozłożył się po 21 naprawdę dał czadu i tak naprawdę dopiero rozkręcił całą imprezę. Studyjnie jak już powiedziałem, nie mogłem się do ich grania przekonać, choć tegoroczny album "Costumes of Technocracy" był całkiem niezły. Jeszcze lepiej wypadł na żywo. Potężnie i zachęcająco do poznania ich bliże, jeśli ktoś jeszcze tego nie zrobił. Przypuszczam jednak, że takich przypadków raczej na tym koncercie było mało. Nie zabrakło utworów z nowej płyty, jak i starszych kompozycji, elektroniczne wstawki choć pod ścianą gitar i mocną perkusją były słyszalne, trochę ginęły, ale nie przeszkadzało to w znakomitym odbiorze całości. Przekonująco wypadł tez Syrus, czyli Sebastian Syroczyński, wokalista zespołu. Miał świetny kontakt z publicznością i świetnie pasował do granej przez zespół muzyki. Nie jest to nowość dla tych, którzy Thy Disease już znają, ale dla mnie było to spore zaskoczenie. Fantastyczny to zespół, który naprawdę zasługuje na to, żeby go znać, nawet jeśli na co dzień nie siedzi się w takich mieszankach stylistycznych z pogranicza industrialu i death metalu. Najważniejszym zespołem wieczoru był jednak Decapitated.
Zaczęli krótko przed 22 i grali ponad godzinę, co w pewnym momencie zaczynało być już trochę nużące, ale bardziej z racji intensywności aniżeli innych czynników. Set Decapów składał się w znacznej mierze z najnowszego materiału, tegorocznego bardzo dobrego "Blood Mantra", jednak jestem pewien, że nie zabrakło również utworów ze starszych płyt, również tych zupełnie pierwszych. Na początku bowiem zabrzmiały dźwięki chropawe, trochę jakby niewprawne, zupełnie jak z pierwszych płyt na których chłopaki (wówczas jeszcze z nieodżałowanym Vitkiem), ale potem już zaczęło być ciekawiej, bardziej technicznie i melodyjnie. Ściana potężnego, doskonale nagłośnionego dźwięku porażała intensywnością. Znakomicie wypadł też obecny wokalista grupy Rasta. Decapitated nie bawiło się w przemówienia, po prostu grało. Mocno, solidnie i dosłownie wbijali w ziemię. Jedynym mankamentem zarówno ich koncertu, jak i poprzedzającego go Thy Disease było coraz intensywniejsze korzystanie ze stroboskopowego światła, które skutecznie oślepiało, przysłaniało dobry widok, psuło zdjęcia. Na szczęście można było słuchać tego znakomitego koncertu z zamkniętymi oczami.
To był bardzo udany wieczór i doskonały koncert - zdecydowanie jeden z najlepszych na jakich byłem, nie tylko w tym roku, ale w ogóle (i to nie tylko w B90). Intensywny, budujący napięcie i robiący z mózgównicy kisiel, a przecież tego właśnie wymaga się od takich koncertów - potężnego uderzenia, które wypierze z emocji, zaskoczy i sprawi, że jeszcze po wyjściu z kluby będziesz wewnętrznie pulsować, drżeć, przecierać oczy i nie poznawać znajomych, którzy też tam byli, a spotkałeś ich chwilę później na piwie w Pułapce - moim ulubionym pubie w Gdańsku Głównym. Zwieńczeniem tego bardzo mocnego wieczoru, tym razem zamiast dzików, był płonący pociąg Przewozów Regionalnych. Na szczęście nie płonął z powodu koncertu, a jedynie z powodu zwarcia instalacji elektrycznych w tymże, jednym słowem przypadek. Przypadków co prawda nie ma, ale w tym kraju niczego nie można być pewnym na sto procent. Oprócz podatków (i śmierci), pewne jest to, że co najmniej jednego zespołu, który zagrał w piątek w B90 wstydzić się nie musimy.
Zdjęcia z koncertu na naszym profilu facebook.
Końcówka reportażu mnie powaliła :D:D:D:D
OdpowiedzUsuń