Power metalowcy z brytyjskiego zespołu o składzie międzynarodowym wracają z szóstym albumem studyjnym. To także drugie wydawnictwo z dwudziestosześcioletnim obecnie wokalistą Marciem Hudsonem. Do ich najkrótszego w dyskografii albumu przyciąga znakomita grafika na okładce, będąca najlepszą z dotychczasowych. Czy DragonForce wpada w pułapkę tytułu i uległ "maksymalnemu przeciążeniu"?
"The Power Within" (nasza recenzja tutaj) sprzed dwóch lat, będący debiutem Hudsona był tylko niezły, skutecznie jednak zmywał niesmak po koszmarnym "Ultra Beatdown", który był studyjnym pożegnaniem z ZP Threatem. Nieco zmieniona formuła, gdzie przesunięto granie bardziej w stronę tradycyjnego power metalu aniżeli kolejnych rozbudowanych kompozycji z dźwiękami niemożliwymi do odtworzenia i przede wszystkim nowy wokal pchnęła muzykę DragonForce na nowe, ciekawsze i świeższe tory. Tytuł najnowszego albumu sugeruje powrót do wcześniejszego, bardziej technicznego i ekstremalnego power metalu, przypomina bowiem tytuły wcześniejszych albumów, ale także może sprawiać wrażenie, że sam zespół znów stanął na niebezpiecznej krawędzi przeciążenia swojej (dotychczasowej i odświeżonej) formuły.
Jak twierdzi Herman Li, tytuł i okładka odnosi się do ciągłego bombardowania naszych umysłów informacjami i nowinkami technologicznymi prowadzącymi do przeciążenia systemu. - Siedzieliśmy na lotnisku w hali wylotów otoczeni przez ekrany telewizyjne, ekrany informacyjne o lotach i ekranach z reklamami. Rozejrzeliśmy się dookoła, nie odzywając się do siebie, widzieliśmy ludzi którzy gapili się w jeszcze więcej ekranów, w tabletach, w laptopach i swoich komórkach, nie było ucieczki, kompletne informacyjne przeciążenie. - dodaje w swojej wypowiedzi na temat grafiki i samego konceptu płyty. Sprawdźmy wiec, jak przekłada się to na zawartość albumu.
Otwiera znakomity "The Game". Bardzo ciekawym zabiegiem jest w nim dodanie growolowanych wokali, za które odpowiada Matt Heafy z Trivium. W ogóle ten utwór ma taki trochę metalcore'owy charakter - szybkie tempo, bardzo agresywny riff prowadzący, a wszystko polane progresywnym, może nawet lekko djentowym (w stronę Periphery) sosem. Równie udany i bardzo melodyjny, nawet bardziej w stylu "The Power Within" jest kolejny numer, czyli "Tomorrow's King". Znakomite tempo i wielowarstwowy wokal Hudsona (miejscami odrobinę podbity, ale nie na tyle mocno, by miało to przeszkadzać w szczególnie dobitny sposób). Po nim pojawia się "No More". Fantastycznie, bardziej nawet niż w dwóch poprzednich numerach, wyważono w nim odświeżoną formułę z poprzedniego albumu z wcześniejszym, nieco chaotycznym i niemożliwym brzmieniem. Pojawia się tu na chwilę zwolnienie, a potem znów przyspieszamy. Nie ma zachwytu, ale zdecydowanie jest moc.
Końcówka "No More" jest jednocześnie początkiem "Three Hammers", który rozpoczyna się dość spokojnie, a następnie przyspiesza. Tym razem jednak jest dużo wolniej, bardziej epicko i w duchu klasycznego power metalu. Tu także należą się brawa za udane połączenie normalnych brzmień gitary z tymi uwielbianymi przez DragonForce, czyli technicznie rozbudowanym, nienaturalnymi solówkami Hermana Li. Na koniec jeszcze bombastyczny finał i nie ma się już wątpliwości, że wciąż jest to ta sama grupa co kiedyś, ale w zupełnie nowej jakości. Po nim wskakuje rozbudowany "Symphony of the Night", która także wyraźnie nawiązuje do klasycznego, a nawet tego bardziej operowego power metalu. Ponownie nie ma wielkiego zaskoczenia czy zachwytu, ale słucha się tego naprawdę przyjemnie. Wreszcie też słychać, że muzycy tego zespołu potrafią grać, bo dotychczas można było mieć co do tego wątpliwości.
Najdłuższym na płycie, bo trwającym prawie sześć i pół minuty kawałkiem jest "The Sun Is Dead". Kolejny bardzo udany, melodyjny, utrzymany w duchu klasycznego power metalu, odrobinę za bardzo rozbuchany numer, który może nie porywa, ale nie pozostawia niesmaku, jaki pozostawiał przesadzony do granic możliwości "Ultra Beatdown". Szkoda tylko, że nagle się wycisza, zamiast trwać dalej lub ładnie zakończyć. Na wczesnych albumach coś takiego byłoby nie do pomyślenia! Równie udany jest "Defenders", w którym ponownie słychać udany mariaż dawnego DragonForce z tym z "The Power Within". Wyraźnie też słychać w nim nawiązanie w liniach wokalnych Hudsona, które mają przywodzić na myśl ZP Threata (także przez delikatne podbicie wokalu Marca). Do starszych płyt ponownie robi się ukłon w "Extraction Zone", którego brzmienie jest nieco przesadzone i za bardzo podkręcone, ale chyba najmocniej w nim zaznaczono techniczne, nienaturalne popisy na gitarze i specjalnie podbito wokal Hudsona, by i tu nieco przypominał Threata.
Numerem przedostatnim jest "City Of Gold". Ten także miesza stare z nowym i brzmi to naprawdę dobrze, choć muszę przyznać, że zaczynała mnie już w tym utworze denerwować perkusja, która jest tak nienaturalnie szybka jakby grał to automat, a nie człowiek.Mackintosh - który po nagraniu tej płyty, odszedł z zespołu na rzecz Włocha, Gee Anzalone - jest dobrym bębniarzem, jednakże niektóre partie są naprawdę przesadzone i przy tym zbyt mocno nagłośnione. Na koniec umieszczono cover utwory Johnny'ego Casha, czyli "Ring Of Fire". Przekomponowany na szybki power metalowy kawałek nie przypomina zupełnie swojego folkowego oryginału. Znakomita to wersja, w moim odczuciu znacznie lepsza niż numer Casha, którego cenię i lubię, ale nigdy nie mogę słuchać dłużej niż minutę. A to naprawdę dużo.
DragonForce nie wpadł w pułapkę "maksymalnego przeciążenia". Najnowszy album jest zwarty i przebojowy, nieprzekombinowany i znakomicie łączący cechy charakterystyczne dla tego zespołu z nowym, odświeżonym i bardziej przystępnym wizerunkiem. Duch starszych płyt łączy się tutaj z tradycją uchwyconą na debiutanckim dla Hudsona "The Power Within" i wyszło to naprawdę dobrze. Nadal utrzymuję, że dla Hudsona DragonForce to znakomity początek, a na tym albumie dowodzi tego jeszcze bardziej - jest naprawdę bardzo dobrym wokalistą, przed którym jest wiele możliwości i mam nadzieję, że je wykorzysta. Sam album nie zaskoczył mnie, ani nie poraził czymś nowym, bo tak naprawdę niewiele tu nowego, ale nie ulega wątpliwości, że podobnie jak w przypadku okładki, także w przypadku płyty, to ich najlepsze dokonanie. Ocena: 6/10
Wypowiedź Hermana Li w tłumaczeniu własnym. Recenzja nie uwzględnia sześciu utworów dostępnych razem z wersją rozszerzoną (w tym także z japońską), do których być może wrócimy w osobnym tekście.
Nie bardzo :/
OdpowiedzUsuń