wtorek, 1 lipca 2014

Tesla - Simplicity (2014)


Tytuł wydanego w sześć lat po poprzedniku (udanym "Forever More") siódmego albumu grupy Tesla nie jest przypadkowy. Jest znaczący nie tylko dla istoty hard rocka i Tesli. Jest znaczący także dlatego, że według słów Jeffa Keitha najnowszy krążek był nagrywany właśnie "prostymi" sposobami, tak by przypominał swoją konstrukcją klasyczny biało-czarny rock...

Trwający niemal siedemdziesiąt minut, zawiera aż szesnaście utworów (licząc z dwoma bonusami), które składają się na czystą hard rockową, lekko bluesową i wręcz melancholijną esencję Tesli. Nie brakuje tutaj ostrzejszych numerów (jak otwierający "MP3"), ani ballad. Jedyną rzeczą, której nie doświadczymy na tym albumie, to metalowych i progresywnych naleciałości, które charakteryzowały pierwsze albumy, a nawet były jeszcze słyszalne sześć lat temu. Całość bowiem brzmi tak, jakby spotkało się paru podstarzałych znajomych i zaczęli sobie po prostu jammować. Nie dajmy się jednak temu obrazkowi zwieść, nie jest to płyta aż tak nudna, jak można by wnioskować z takiego przemyślenia.

Już winylowy szum zwiastuje melancholijną stronę tego albumu, a ten otwiera wspomniany już "MP3". To jeden z tych cięższych utworów, choć jego główna część jest lekka i bujająca. Znaczący jest też jego przekaz: wrócić do prostoty. Nieco szybszy jest świetny "Ricochet", a jednym z faworytów jest zdecydowanie "Rise and Fall", który fantastycznie się rozwija. Bardzo dobrze wypada też "So Divine...", jedna z kilku ballad na płycie, ale nie znajdziecie tutaj żadnej ciągutki - Tesla tego nie robi, przykłada się nawet do solówki w finale. Bluesa słychać w "Cross My Heart", łagodne początki i ostrzejsze rozwinięcia pojawiają się w wciągającym "Honestly". Do hard rockowych szybkich temp wracamy w znakomitym "Flip Slide!", w którym znów pobrzmiewają bluesy, a nawet pojawia się harmonijka. Po nim pojawia się kolejna, niezwykle urocza ballada, zatytułowana "Other than Me".


Świetnie wypada ostry "Break of Dawn", po którym znów następuje wyciszenie w postaci ballady pod tytułem "Burnout to Fade". Po nim mamy kolejną balladę, "Life Is A River". Można by pomyśleć, że zbyt duża ilość ballad sprawi, że uśniemy, ale Tesla nie robi pościelówek, fantastycznie pokazuje w nich swoje łagodniejsze, bardziej melancholijne oblicze. W kolejnym wracamy już do ciężkich brzmień. "Sympathy" może nawet trochę przypominać Stone Sour, bowiem mimo założonej "prostoty" brzmi on bardzo nowocześnie i pachnie trochę zespołem Corey'a Taylora. Po nim pojawia się kolejny znakomity hard rockowy "Time Bomb", który na pewno sprawdzi się na koncertach. Kapitalny, pędzący finał z kolei dowodzi, że Tesla jest w znakomitej formie. Na uspokojenie pojawia się kolejna (!) ballada. "Til' that Day" buja, wycisza, nie nudzi i pięknie kończy ten album.

Wspominałem jednak, że płyta składa się z szesnastu numerów. I tak jest w istocie. Piętnastym i szesnastym są raz jeszcze "Burnout to Fade" i  "Honestly" w wersji demo z tak zwanej "writing session". Niewiele się różnią od tych, które znalazły się na wersji podstawowej, a nawet w moim odczuciu brzmią jeszcze lepiej. Jeszcze bardziej prosto, szczerze. Bo taki jest właśnie ten album - prosty i szczery. Wersja japońska zawiera jeszcze jeden utwór. Nagrany w 2013 roku "Test My Pain". Kolejny hard rockowy numer, który brzmi naprawdę świeżo i dobrze, choć nieco brakuje w nim potężniejszego brzmienia.Warto też zauważyć (i odnosi się to do całej płyty), że starszy, jeszcze mocniej chropawy i już nie tak wysoki wokal Keitha brzmi bardzo dobrze - inaczej, ale nie można mu odmówić klasy i rozpoznawalnego charakteru łączonego właśnie z Teslą.

Tesla nie bawi się w wyścig regularnego wydawania płyt. Wydają album wtedy kiedy odczuwają taką potrzebę. Często nawet kilkuletnie przerwy okazują się zgubne dla zespołów, które decydują się wrócić z nowym materiałem. W przypadku Tesli odnoszę wrażenie, że im są starsi tym są lepsi. Nie gonią za modami, ani za trendami, grają to, co czują i wychodzi im to nadal znakomicie. Brzmieniowo i stylistycznie album ten kontynuuje tak naprawdę "Forever More" i moim zdaniem jest równie udany. Oczywiście, nie jest to najlepszy album w ich dyskografii, bo do poziomu dwóch pierwszych ("Mechanical Resonance z 1986 oraz "The Great Radio Controversy" z 1989 roku) zbliżyć się już nie da i nie miało by to zupełnie sensu. Tesla udowadnia, że nie zmieniając nic, wciąż można odnieść sukces i sądzę, że stawiając na prostotę i sprawdzone patenty wciąż można tworzyć płyty wciągające, świeże i przede wszystkim szczere. Do podsumowań: mój murowany kandydat. Ocena: 8/10


1 komentarz: