Z hard rockiem jest jak ze starymi samochodami: pozostają piękne mimo upływu lat... |
Powroty do klasycznego, czystego hard rocka bywają w dzisiejszych czasach nie tylko ryzykowne, ale także nieświeże i kompletnie nie wciągające. Ostatnio opisałem nowy, zaskakujący album Tesli, którzy udowodnili, że można dokonać niemożliwego. W tej odsłonie"WNSa" przyjrzyjmy się dwóm innym, czysto hard rockowym albumom, debiutanckim krążkom WAMI oraz California Breed.W obu grają muzycy doskonale znani, tworzący taką muzykę od lat i będący twórcami jego podwalin. A obok nich, dwójka młodych, utalentowanych gitarzystów.
1. WAMI - Kill the King (2014)
Doogie White, Vinny Appice, Marco Mendoza oraz Iggy... Gwadera. To właśnie oni kryją się pod skrótem będącym nazwą tej supergrupy. Dla utalentowanego nastoletniego gitarzysty z Polski, znanego z Anti Tank Nun to nie tylko spotkanie z tuzami gatunku, ale także kolejny ważny krok w muzycznej karierze. Jak wypada ich wspólna płyta?
Przybliżmy wpierw szczegóły powstania tego projektu. Podczas jednego z koncertu Anti Tank Nun, który supportował grupę Thin Lizzy, zauważył go Marco Mendoza i zaproponował Iggye'emu wspólną sesję w studiu nagraniowym. Znany także z Whitesnake muzyk ściągnął do zespołu także innych kolegów po fachu, Doogie White'a (znanego choćby z Rainbow) oraz Vinny'ego Appice'a (który grał z Black Sabbath, Heaven & Hell, a ostatnio w Kill Devil Hill). W takim oto składzie, weterani i świeża krew w postaci młodego Gwadery nagrała klasycznie zorientowany na hard rock album, który choć prochu nie odkrywa, to z całą pewnością jest wart uwagi. I to nie tylko ze względu na Iggy'ego.
Na płytę złożyło się jedenaście bardzo dopracowanych brzmieniowo, przebojowych utworów w stylistyce hard rocka, luźno czerpiących z każdego z macierzystych formacji muzyków, w najmniejszym stopniu jednak słychać tutaj Black Sabbath. Otwiera go znakomity, "The Rider" jak wyjęty z końcówki lat 70 czy początku lat 80. Po nim równie dobry, odrobinę tylko lżejszy "Young Blood". Następnie świetny "One More for Rock'n'Roll", nieco ciemniejszy i cięższy od dwóch poprzednich. W kolejnym "Guardian of Your Heart", będącym balladą gościnnie zaśpiewał Piotr Cugowski. To jeden ze słabszych kawałków na płycie, ale rewelacyjny głos Cugowskiego brzmi tutaj świetnie (i tym bardziej żal, że w swoich macierzystych Braciach wypada tak nieprzekonująco). Wracamy do ciężkich, szybkich numerów. "Transition" brzmi jakby był wyjęty z Deep Purple okresu MKIII. Świetny jest też "The Resistance", który otwierają kobzy (i przetaczają się w tle przez resztę utworu w tle). Ten też wydaje się trochę pachnieć Deep Purple. Po prostu słucha się go znakomicie.
Ciekawie wypada, bardzo wolny i rozbudowany "Exodus (The Red Sea Crossing)", któy jednak w moim odczuciu nieco niepotrzebnie zwalnia szaleńcze tempo płyty. Zaraz po nim jednak wskakuje świetny i zróżnicowany"Heart Of Steel". Bardzo dobrze wypada też "Wild Woman (You Oughta Know)", nieco lżejszy od poprzednika. Brzmiący bardzo klasycznie i znajomo, ale mimo to znakomicie. Po nim kolejny szybki, czyli "Get Out of My Way". Istny rock'n'rollowa petarda. A na koniec ballada "I Don't Wanna Lose You", tak sztampowa i słodka, że aż udana.
W żadnym wypadku nie jest to album wybitny, do miana takiego nawet nie próbuje pretendować. Jest to sprawnie zrealizowany materiał przez starych wyjadaczy znających się na takich brzmieniach jak nikt inny, dającym też przestrzeń do pokazania umiejętności młodego Gwadery. Nie wiem jak duży jest jego wkład w ten album, ale jemu współpraca z takimi muzykami na pewno pomoże w karierze. Słychać, że chłopak rock'n'rolla ma we krwi i ta płyta jest największym jak dotychczas jego osiągnięciem i dowodem na jego niezwykły talent. I oby tak dalej! Ocena: 7,5/10
Przybliżmy wpierw szczegóły powstania tego projektu. Podczas jednego z koncertu Anti Tank Nun, który supportował grupę Thin Lizzy, zauważył go Marco Mendoza i zaproponował Iggye'emu wspólną sesję w studiu nagraniowym. Znany także z Whitesnake muzyk ściągnął do zespołu także innych kolegów po fachu, Doogie White'a (znanego choćby z Rainbow) oraz Vinny'ego Appice'a (który grał z Black Sabbath, Heaven & Hell, a ostatnio w Kill Devil Hill). W takim oto składzie, weterani i świeża krew w postaci młodego Gwadery nagrała klasycznie zorientowany na hard rock album, który choć prochu nie odkrywa, to z całą pewnością jest wart uwagi. I to nie tylko ze względu na Iggy'ego.
Na płytę złożyło się jedenaście bardzo dopracowanych brzmieniowo, przebojowych utworów w stylistyce hard rocka, luźno czerpiących z każdego z macierzystych formacji muzyków, w najmniejszym stopniu jednak słychać tutaj Black Sabbath. Otwiera go znakomity, "The Rider" jak wyjęty z końcówki lat 70 czy początku lat 80. Po nim równie dobry, odrobinę tylko lżejszy "Young Blood". Następnie świetny "One More for Rock'n'Roll", nieco ciemniejszy i cięższy od dwóch poprzednich. W kolejnym "Guardian of Your Heart", będącym balladą gościnnie zaśpiewał Piotr Cugowski. To jeden ze słabszych kawałków na płycie, ale rewelacyjny głos Cugowskiego brzmi tutaj świetnie (i tym bardziej żal, że w swoich macierzystych Braciach wypada tak nieprzekonująco). Wracamy do ciężkich, szybkich numerów. "Transition" brzmi jakby był wyjęty z Deep Purple okresu MKIII. Świetny jest też "The Resistance", który otwierają kobzy (i przetaczają się w tle przez resztę utworu w tle). Ten też wydaje się trochę pachnieć Deep Purple. Po prostu słucha się go znakomicie.
Ciekawie wypada, bardzo wolny i rozbudowany "Exodus (The Red Sea Crossing)", któy jednak w moim odczuciu nieco niepotrzebnie zwalnia szaleńcze tempo płyty. Zaraz po nim jednak wskakuje świetny i zróżnicowany"Heart Of Steel". Bardzo dobrze wypada też "Wild Woman (You Oughta Know)", nieco lżejszy od poprzednika. Brzmiący bardzo klasycznie i znajomo, ale mimo to znakomicie. Po nim kolejny szybki, czyli "Get Out of My Way". Istny rock'n'rollowa petarda. A na koniec ballada "I Don't Wanna Lose You", tak sztampowa i słodka, że aż udana.
W żadnym wypadku nie jest to album wybitny, do miana takiego nawet nie próbuje pretendować. Jest to sprawnie zrealizowany materiał przez starych wyjadaczy znających się na takich brzmieniach jak nikt inny, dającym też przestrzeń do pokazania umiejętności młodego Gwadery. Nie wiem jak duży jest jego wkład w ten album, ale jemu współpraca z takimi muzykami na pewno pomoże w karierze. Słychać, że chłopak rock'n'rolla ma we krwi i ta płyta jest największym jak dotychczas jego osiągnięciem i dowodem na jego niezwykły talent. I oby tak dalej! Ocena: 7,5/10
2. California Breed - California Breed (2014)
Krótko po rozwiązaniu Black Country Communion, Glenn Hughes szybko ogłosił, że zamierza stworzyć nowy zespół. Perkusistą w nowym projekcie ponownie został Jason Bonham, czyli syn Johna Bonhama, a na gitarę wskoczył niemniej utalentowany, ale nieco starszy od Gwadery, dwudziestotrzyletni Andrew Watt. Panowie również postawili na klasyczny hard rock, ale niestety wyszła im płyta ze słabszym impetem i zwyczajnie nudna i nie porywająca.
Odstrasza już nawet okładka, która wygląda jakby miała zdobyć płytę jakiejś podrzędnej kapeli złożonych z młodych muzyków, pogrywających w garażu. Mając w pamięci okładki trzech wydawnictw BCC zastanawiałem się, co skłoniło Hughesa do wyboru czegoś tak brzydkiego i nie przyciągającego oczu na wizytówkę najnowszego wydawnictwa? Na debiucie California Breed znalazło się dwanaście utworów, sprawdźmy jak się prezentują.
Otwiera niezły, bardzo surowy "The Way", w którym na pierwszy plan mocno wysuwa się perkusja i ostre riffy Watta. Przy takim początku wydawać się by mogło, że będzie to znakomity album, ale niestety tak nie jest. Tymczasem, równie intrygujący "Sweet Tea" wyrwany jakby z którejś płyty Led Zeppelin, świetnie wypada przebojowe i surowe rozwinięcie na refren, nawet porywa on ze sobą. Kolejny, "Chemical Rain" już rozczarowuje. Ni to wolny, ni to szybki. Brzmiący jak jakaś nędzna przeróbka "Kill Me, Thrill Me, Kiss Me" U2 (momenty refrenu). Po nim pojawia się bardzo dobry "Midnight Oil", w którym znów na pierwszym planie wysunięta jest perkusja, a na niej dopiero rwane riffy. Coś w nim jest z Zeppelinów, coś z Purpli, a nawet coś BCC. Tylko klawiszy w nim brak do pełni szczęścia. Drugim rozczarowaniem jest nijaka ballada "All Falls Down". Podobać się może pod względem konstrukcji, pod względem gry gitary Watta, nawet jego wokalu, ale całość dość poważnie psuje Hughes, gdy i on przyłącza się do śpiewania. Lepszy jest szybki kawałek "The Grey", a przynajmniej pod względem muzycznym to kawał dobrego grania. Niestety i tutaj głos Hughesa bardzo zaczyna przeszkadzać, nie ma on już tego czegoś co kiedyś, rozłazi się i zwyczajnie nudzi.
Po nim pojawia się tylko niezły "Days They Come", który rozłamuje się pomiędzy lżejsze i szybsze fragmenty. Znakomity riff w nijakim utworze pojawia się w numerze zatytułowany "Spit You Out". Rock'n'roll, ale zagrany wyjątkowo marnie, owszem z energią, ale zupełnie nie porywającą. Nowoczesny szlif końcowej partii, w stylistyce retro ciekawiej wypada w skandynawskich i niemieckich rekonstruktorach gatunku niźli w nowym zespole Hughesa. Przy bardzo podobnym "Strong" łapiemy się na tym, że zaczynamy usypiać. Ożywić by się można przy początku nieco wolniejszego "Invisible", który brzmi trochę jak z Black Sabbath, jednak po chwili straszliwie się ten utwór rozłazi. Zupełnie już nie przekonuje "Scars" będącym przedostatnim utworem na tej płycie. Całkiem niezły jest wieńczący ją, trochę bluesowy, a trochę Zeppelinowy "Breathe", w którym znów słychać wokal Watta przeplatany głosem Hughesa. Jednak my już dogorywamy, jeśli dotrwaliśmy do końca, to już nie wsłuchujemy się w ten materiał tak jak byśmy tego oczekiwaliśmy.
Hughesowi ten album nie wyszedł. Upchnął w nim wszystko co robił dotychczas, pomysłów starczyło na kilka minut, a nie na kilkadziesiąt (dokładnie na pięćdziesiąt minut). Surowym brzmieniem rozpisanym wszak na zaledwie trzech muzyków nie przyciąga uwagi na długo, a wręcz przeciwnie szybko zaczyna nudzić. Trochę też ten album brzmi jakby był napisany na kolanie, jakby nie był do końca przemyślany. Jako start dla Watta, jest nawet udany, ale mam nadzieję, że jeszcze zdoła pokazać na co go stać na czymś zdecydowanie lepszym, niekoniecznie pod tym szyldem, ale też na czymś co nie będzie się zlewało w jeden numer, bowiem takie można odnieść wrażenie próbując się przebić przez ten krążek. Dla kogo zatem jest to album? Dla fanów i antyfanów Hughesa, który zaczął się chyba wypalać oraz dla zagorzałych wielbicieli klasycznego hard rocka. Ja zapętlę ponownie WAMI, bo tam przynajmniej nie ma siłowania się z dawnymi brzmieniami, jest świeżość i czuć młodość połączoną z doświadczeniem. Tu, niestety tych dwóch czynników brakuje i bardzo to słychać. Szkoda. Ocena: 5/10
Ale nawet jesli ten drugi album jest słaby to dobrze, że młodzi sa zauważanie przez starszych, którzy dają im mozliwość popracowania ze sobą i zdobycia nowego doświadczenia. :)
OdpowiedzUsuńOtóż to :)
Usuń