piątek, 29 listopada 2019

Modern Lies - Ekstrawertyka (2019)


Pamiętam jak trafiłem sześć lat temu na krakowski zespół Modern Lies i ich debiutancką epkę "Mimo Wszystko" o której później zrobiliśmy sobie z byłym redaktorem LU Marcinem Wójcikiem rozmowę w ramach cyklu "W Cztery Uszy". Potem słuch o tej kapeli zaginął, by trochę niespodziewanie przypomnieć o sobie w tym roku. Chłopaki nie tylko postanowili w końcu wydać pełnometrażowy album studyjny, ale także mocno dojrzeli, zmienili nieco wizerunek i brzmienie, a nawet postarali się o nowe wersje tych kilku staroci, które tak nas kupiły te sześć lat temu. Słucham najnowszej płyty i zbieram szczękę z podłogi... to jest ten sam zespół?

To jest właśnie najpiękniejsza sprawa w tej całej "zabawie" w bloggera/dziennikarza muzycznego, kiedy odkrywasz jakiś zespół i podskórnie czujesz, że to jest coś naprawdę dobrego. Kiedy wiesz, że jest to zespół całkowicie nowy, który stawia swoje pierwsze nieśmiałe kroki, a potem widzisz jak się zmienia i dojrzewa. Szczególnym przypadkiem są takie właśnie zespoły jak Modern Lies, który krótko po wydaniu epki zamilkł, jakoś się rozpłynął, a kiedy pojawił się znowu to od razu z przysłowiowej grubej rury. Przypomnijmy, że na "Mimo wszystko" chłopaki grali polskojęzyczny indie rock, taki trochę niezdarny, szkolny, ale ujmujący za serducho szczerością i młodzieńczymi, ale niezłymi tekstami. Nie przeszkadzało mi to, że nie odkrywali niczego nowego, że przypominali trochę kolegów z nie istniejącego już Kumka Olik czy nawet śmiało patrzyli na weteranów w rodzaju T.Love, ale było w ich graniu coś co mnie poraziło. Redaktorowi Marcinowi Wójcikowi też się podobało. Te sześć lat temu napisaliśmy*, że może nazywają siebie kapelą drugoplanową, ale mamy nadzieję, że to się zmieni, bowiem w naszym odczuciu są zdecydowanie pierwszorzędni. Okazuje się, że wcale się nie pomyliliśmy się, a chłopaki wydaną 22 listopada roku dwóch tysięcy dziewięćsiłów, zatytułowaną "Ekstrawertyka", udanie starają się mnie w tej opinii podtrzymać.

Zacznijmy jednak tak jakby od nowa. Grupa się rozrosła z czterech do pięciu muzyków, bo do nadal będących w składzie: wokalisty Pawła Tetłaka, gitarzysty Dawida Gilowskiego, basisty Macieja Juraszka i perkusisty Rafała Ryszawego, dołączył drugi gitarzysta Tomasz Figura, który zdecydowanie wypełnił ich brzmienie tym dodatkowym pazurem. Na pełnometrażowym debiucie nie przesadzili z długością i tak jak przewidywałem postawili na zaledwie trzydzieści dziewięć minut, choć numerów na płycie znalazło się jedenaście. Cztery spośród nich to kompozycje starsze - aż trzy pochodzą z czasów wspomnianej epki, która nas tak kupiła. W nowych wersjach usłyszymy "Chemię", "Halo" i "Przegrywamy Czas", który nie pomnę już czemu, wówczas uznałem za słabszy od reszty numerów z pierwszej epki. Ponadto, pośród nich znalazło się miejsce na singiel "Alison eM", który chłopaki wypuścili w styczniu 2014 roku. Reszta, to całkowicie nowe numery, choć jeden z nich - "Paszporty", chłopaki puścili dwa lata temu, który już wtedy pokazywał nadchodzące zmiany. Jakoś tak się dziwnie złożyło, że trafiłem na niego dopiero w tym roku, kiedy powoli zaczynali rozkładać świeżą talię kart i zapowiadać swój pełnometrażowy album. Najwyraźniej jednak tak miało być, bo zaskoczenie związane z tym, co otrzymałem na finalnym albumie było tak samo duże jak przy epce, może nawet większe, bo kompletnie nie miałem żadnych oczekiwań - jedynie te, które wyraziłem pod koniec tej rozmowy z redaktorem Wójcikiem sześć lat temu. Sześć lat temu!


Na dzień dobry serwują "Chemię", czyli nowe spotkanie z szalonym profesorkiem próbującym stworzyć związek idealny między chłopakiem, a dziewczyną. Dobrze czytacie - nowe. Kawałek zyskał potężniejsze brzmienie, choć w samej warstwie muzycznej niewiele się tak naprawdę zmieniło, jednak Tetłak śpiewa w nim znacznie pewniej, mocniej i dojrzalej. Nie ma już garażowego sznytu, a wspólne chórki chłopaków zastąpiło dość zwyczajne podbicie frazy nie ma chemii między nami, ale wciąż robi ten numer bardzo dobre, choć zupełnie inne, wrażenie. Po nim wskakują zadziorne "Paszporty". Napędzane ostrym riffem gitary, świetnie podrasowane elektroniką i energetycznym, wgniatającym w fotel tempem. Genialną robotę zrobiono tutaj pod względem wokalu - Tetłak bowiem w nim niemal rapuje, by po chwili przejść w punkowe wykrzykiwanie refrenu. Do tego znakomity, mocny tekst o dojrzewaniu, możliwościach jakie daje dorosłe życie i co mają z nim wspólnego coraz bardziej wszędobylskie media, relacje społeczne i nasze państwo. Brawo! Zupełną nowością jest tutaj "Listopad". Niechaj nikogo nie zmyli tytuł, to nie jest cover utworu łódzkiej Comy, która właśnie żegna się serią koncertów. Jest spokojniejszy od poprzednika, choć wcale nie oznacza, że pozbawiony szybkiego tempa i energetycznych brzmień. Tekst Tetłaka przywodzi tu na myśl liryki Grabaża, może nawet Kazika Staszewskiego i jest naprawdę fajnie zaśpiewany, taką punkową osiedlową nawijką. Od razu ten okropny miesiąc robi się jakiś milszy, gdy słucha się o tym jak usypia intencje.

Nowe brzmienie zyskał również kawałek "Przegrywamy Czas", który dzisiaj wydaje się być nawet bardziej aktualny niż te sześć lat temu. Tak, moi drodzy - to kawałek ponadczasowy! Jest zadziorniejszy od oryginału, paradoksalnie pozostając mu bardzo bliski. Największą zmianą jest tutaj dużo pewniejszy głos Tetłaka, który raz śpiewa z melodyjną lekkością, a innym razem charakterystycznie spieszy się nadając słowom ponownie nawijkowy rapowany vibe. Nowym kawałkiem są "Schematy" o mocnym, melodyjnym riffie prowadzącym i szybkim punkowym rozpędzeniu. Znakomicie uwypuklono tu bas, ponownie fantastycznie wypada wokal Pawła, jak również śpiewany przez niego bardzo sprawnie napisany tekst. Oparty na perkusyjnym wejściu i punkowo granych riffach został numer zatytułowany "Za mało", który brzmi trochę tak jakby został wyjęty z repertuaru Pidżamy Porno. Szacun. Po nim wpadają nowe poszukiwania "Alison eM", która również przeszła drobne, ale znaczące zmiany. Diabeł tkwi właśnie w tych szczegółach - jest wyraźniejszy, bardziej zadziorny, zdaje się flirtować z estetyką znaną z Wilków czy wczesnego Myslovitz, ale bynajmniej nie ucieka w cukierkowość czy powielanie stylistyk wspomnianych. Mocna rzecz. Następna w kolejce jest "Karuzela", która nie ma nic wspólnego z kawałkiem T. Love noszącym taki sam tytuł. Ponownie z wyrazistym basem, tłustym bitem perkusji, melodyjnymi zagrywkami gitar i potężnym rozbudowaniem.


"Halo" wpada jako następne i nie będę owijał w bawełnę: jestem znów absolutnie zakochany po uszy. Poprawiono w nim brzmienie, choć absolutnie nie zatracono charakteru oryginału. Największą zmianą jest tutaj tak naprawdę głos Tetłaka, który brzmi mocniej, poważniej i bardziej zadziornie. Na przedostatnim miejscu znalazł się "Nowy Rok" wracającym do bardziej melodyjnego grania, które ma w sobie coś z numerów, które mogłyby się znaleźć na płytach T.Love'u czy znów Pidżamy Porno z lat 90tych. Słychać na czym chłopaki się wychowali, słychać że czują to granie. Na zakończenie ląduje "Perspektywa" - równie mocna co poprzednie utwory, choć z początku próbująca usypiać czujność, a potem jest znów szybko, z dodatkiem zimno falowo chłodu (!) - trochę punkowo, trochę alternatywnie, ale i bardzo nowocześnie. To taki odpowiednik ballady, ale tekst nie jest tutaj ckliwym zapalniczkowym romansem, a spojrzeniem z góry - takim małym manifestem chłopaków przypominającym znany z epki "Mimo wszystko" numer "Chłopcy". Tam było marzenie, tutaj słychać uczucie spełnienia, ale i nadzieję na dalszy ciąg, na parcie mimo przeciwności.

Ocena: Pełnia
Modern Lies ponownie zaskoczyło. Tak po prostu. To muzyka szczera, prawdziwa i świetnie napisana, a do tego kapitalnie oddana przez tytuł albumu. Jest ekstrawertyczna - napędzająca, dająca radochę, będąca wynikiem prawdziwej pasji, niepohamowanego samozaparcia i mocnego spojrzenia na otaczający chłopaków (i nas wszystkich) świat, dokładnie tego samego jakiego można szukać w tekstach wspomnianego Grabaża, Kazika czy Muńka Staszczyka. Nie słuchajcie jej jednak samotnie, pokażcie znajomym. Chłopaki nie wyważają może jakoś szczególnie drzwi, które już dawno były otwarte, ale realizują się w tym, co prezentują totalnie - młodzieńczo i z tą samą niewinnością co kiedyś, z tą różnicą, że zweryfikowaną przez jakieś już życiowe doświadczenie i te wszystkie lata kiedy milczeli. Było jednak warto czekać, pozostawać w tej niepewności, bo rezultat jest oszałamiający i tym razem moja ocena może być tylko jedna - najwyższa (oczywiście w obecnej skali). Chłopcy podrośli, dojrzeli i wydali naprawdę dobry, a przy tym równy pełnometrażowy debiut, do tego stopnia, że ja chylę czoła i mam nadzieję, że to nie jest koniec, że będzie więcej. Chapeau bas!



* Całość archiwalnych W Cztery Uszy o Modern Lies tutaj.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz