Nor... nie tym razem. Witamy w Niemczech, choć w pierwszej chwili jak zobaczyłem nazwę grupy pomyślałem o tym, jak ładnie flirtują z nazwą swojego kraju czyli Norwegii. Psikus. Niemiecki kwartet Noorvik istnieje od 2016 roku i pochodzi z Kolonii, a najnowszy wydany na początku października roku dwóch tysięcy dziewięćsiłów album, jest ich drugim wydawnictwem. Czy muzyka jest równie intrygująca, co nazwa zespołu?
Z notki prasowej można się dowiedzieć, że nazwa grupy wzięła się od miasta znajdującego się na Alasce. Grupa swój debiutancki album zatytułowany po prostu "Noorvik" wydała w styczniu zeszłego roku i dotychczas grała wyłącznie w swoim państwie, czyli Niemczech. Stylistycznie obracają się wokół post-rocka, choć łączą go, jak podkreślają w notce, z progresywnymi naleciałościami i eksperymentują z przestrzenią oraz ciężarem. Dobre wrażenie robi także minimalistyczne zdjęcie okładkowe, przedstawiające jak sądzę topniejącą bryłę lodu, może nawet górę lodową. Dodatkowo na okładce kartonika znajduje się wyłącznie nazwa zespołu, a tytuł płyty można dostrzec na boku opakowania. Ciekawie przedstawia się kwestia tytułów czterech numerów na płycie. Zarówno w informacji prasowej, jak i na wyświetlaczu mojej wieży figurują kolejno "Floating", "Above", "Hidden" Dark", ale na opakowaniu każdy z nich jest jeszcze rozwinięty i tak mamy "Majestically Floating", "A White Tip Above", "Utterly Hidden" oraz "The Mass in the Dark".
Pierwszy z nich wyłania się z ciszy i powoli oplata gitarowym chłodnym motywem i powolną perkusją. Stopniowo motyw się rozwija trochę typowo psot-rockową konstrukcją - tu mocniej, tu przeszumem, by następnie się wyciszyć i ów motyw powtórzyć w innej kombinacji. Trzeba jednak przyznać, że doskonałe jest tutaj brzmienie, które jest nastawione na przestrzeń, jest gęste, a surowy bas w drugiej połowie numeru potrafi wywołać ciarki na plecach, a do tego całość zwiewnie unosi się jakbyśmy dryfowali na krze albo okładkowej górze lodowej. Świetnie sprawdza się także potężny finał, który wpierw zdaje się eksplodować, a następnie jakby nieco wyciszać shoegaze'owymi ścianami gitar, które następnie wraz z perkusją przyspieszają do tempa, które gdyby jeszcze podkręcić zbliżyłoby się do blacku, a na sam koniec wracają do powtórzenia początkowego motywu. Drugi od razu zaczyna się ostro i potężnie, niemal metalowo, pojawia się też więcej melodii znakomicie rozpiętej na gęstej atmosferze. która nie trwa długo, bo nagle wszystko zwalnia do ładnego, wietrznego wyciszenia, ciekawego akustycznego rozwinięcia tegoż i następnie płynnego przejścia w kolejną porcję mocniejszego, gęstszego i przestrzennego grania. Tu również pojawiają się typowe post-rockowe gitarowe zagrywki na modłę shoegaze'u, ale trzeba przyznać że są zaserwowane naprawdę dobrze i nie nudzą, tak jak potrafią nudzić.
Trzeci, tak jak pierwszy wyłania się z ciszy, buduje napięcie rozwijającą się melodią gitar oraz pochodowej perkusji, stopniowo rozwijając się do ostrzejszych rozwiązań, ponownie znakomicie napędzanych surowym basem, ostrym gitarowym riffem i typowym psot-rockowym szumem w tle, który tu akurat fajnie harmonizuje się z masywnym rozbudowaniem. W post-rockowym graniu nie może jednak być zbyt intensywnie przez cały czas, więc i tu następuje liryczne, smutne zwolnienie, które zaczyna na koniec narastać i wraca do mocniejszego motywu, który wieńczy utwór. Ostatni numer podobnie jak drugi zaczyna się masywnie, ostrym riffem i ciężkim kroczącym tempem perkusji o wyraźnie metalowym, wręcz doomowym zacięciu mogącym kojarzyć się trochę z Black Sabbath albo Reverend Bizzarre, ale już po chwili panowie zwalniają i zaczynają grać delikatnie i wietrznie, by następnie stopniowo rozwijać motyw ponownie w cięższy, ciemniejszy rejon. Jest tu bardzo klimatycznie, dzieje się też sporo w kwestii poszczególnych rozwinięć, bo nie trzymają się kurczowo jednego motywu, nadbudowują kolejne warstwy i warianty tematu, co wychodzi im interesująco i sprawnie. Bardzo smaczny i ostry jest też finał, który najpierw uderza gitarową rozpędzoną ścianą i kanonadą perkusji, a następnie płynnie zwalnia do wolnego, dusznego motywu z początku kawałka.
Noorvik, choć twierdzi że eksperymentuje z brzmieniem i gatunkami tak naprawdę niewiele robi w tym kierunku. To klasycznie pomyślany post-rock ze wszystkimi swoimi zaletami i wadami, powtórzeniami i rozwinięciami, podniosłościami i lirycznymi momentami, przestrzenią, wartkimi i ostrymi fragmentami i leniwymi, wietrznymi zwolnieniami. Na "Omission" w ramach czterech numerów zamykających się w czasie niecałych trzydziestu sześciu minut próżno szukać rewolucji w tym graniu, choć zdecydowanie trzeba podkreślić, że panowie grać umieją, potrafią kombinować i budować napięcie i przestrzenie, nie próbują swojej muzyki zbytnio komplikować czy nudzić, nawet jeśli typowe dla gatunku rozwiązania się pojawiają i mogą trochę drażnić, ale tu wypadają interesująco, bo zgrabnie łączą się z całością i resztą materiału. To płyta, która przede wszystkim znakomicie brzmi i może swobodnie lecieć w zapętleniu, choć tak jak wspomniałem wcześniej nie zmienia reguł. Brakuje tutaj bowiem czegoś, co mogłoby autentycznie zachwycić, czegoś definitywnie autorskiego, choć słucha się jej naprawdę przyjemnie.
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości
Trzeci, tak jak pierwszy wyłania się z ciszy, buduje napięcie rozwijającą się melodią gitar oraz pochodowej perkusji, stopniowo rozwijając się do ostrzejszych rozwiązań, ponownie znakomicie napędzanych surowym basem, ostrym gitarowym riffem i typowym psot-rockowym szumem w tle, który tu akurat fajnie harmonizuje się z masywnym rozbudowaniem. W post-rockowym graniu nie może jednak być zbyt intensywnie przez cały czas, więc i tu następuje liryczne, smutne zwolnienie, które zaczyna na koniec narastać i wraca do mocniejszego motywu, który wieńczy utwór. Ostatni numer podobnie jak drugi zaczyna się masywnie, ostrym riffem i ciężkim kroczącym tempem perkusji o wyraźnie metalowym, wręcz doomowym zacięciu mogącym kojarzyć się trochę z Black Sabbath albo Reverend Bizzarre, ale już po chwili panowie zwalniają i zaczynają grać delikatnie i wietrznie, by następnie stopniowo rozwijać motyw ponownie w cięższy, ciemniejszy rejon. Jest tu bardzo klimatycznie, dzieje się też sporo w kwestii poszczególnych rozwinięć, bo nie trzymają się kurczowo jednego motywu, nadbudowują kolejne warstwy i warianty tematu, co wychodzi im interesująco i sprawnie. Bardzo smaczny i ostry jest też finał, który najpierw uderza gitarową rozpędzoną ścianą i kanonadą perkusji, a następnie płynnie zwalnia do wolnego, dusznego motywu z początku kawałka.
Ocena: Pierwsza Kwadra |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości
Creative Eclipse PR oraz Tonzonen Records.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz