Nie jestem pewien gdzie mam witać - we Francji, Niemczech, Anglii czy może w Japonii. Sam zespół jest z Francji, choć wybrał się w podróż do Kraju Kwitnącej Wiśni i do tego lubią twórczość w różnych językach. Epka, bo tak nazywają swoje najnowsze wydawnictwo, jest ich trzecim krążkiem, który w naszym wypadku będzie pierwszym spotkaniem. Czy herbatka, tudzież sake, z Mistrzem Murakamim będzie należała do przyjemnych?
Najnowsza epka jest ich trzecim wydawnictwem. Wcześniej wydali
debiutancki mały album "Echobirds" w 2014 roku (wówczas jeszcze bez
wokalistki, ale z kontrabasistą) oraz pełnometrażowy "Si tu regardes" w
2016 roku. O Harukim Murakamim wspominam zaś nie bez powodu, bo sam kwartet obecnie złożony z trzech Francuzów i jednej Niemki, podkreśla, że materiał jest inspirowany twórczością japońskiego pisarza, czego również wyraz oddają w tytule pierwszego utworu "Le voyage improbable de l'insondable Haruki". Trwająca niecałe trzydzieści trzy minuty płytka zawiera pięć autorskich utworów i jeden bonusowy remiks. O swojej muzyce piszą z kolei, że otwierają drzwi do podksiężycowego świata, surrealistycznego świata równoległego, w którym wyobraźnia umożliwia wszystkie nierzeczywiste spotkania, gdzie piękno przenika się z dziwami, a rozsądek wieńczy świetlistą zdobycz. Poetycko, a to nie wszystko. Ponadto piszą, że "When Oki Meets Doki" jest opowieścią rozpisaną na słońce, organiczne brzmienie i mocną muzykę, pełną poliglotycznych słów i impresjonistycznych rozwiązań dźwiękowych. Ma być także soundtrackiem do filmu drogi pełnym narkotycznych oparów, muzyczną odyseją prezentującą dusze naszych dzieci.
Zaczynamy od trwającego prawie siedem i pół minuty wspomnianego już utworu z francuskim tytułem, który skojarzyć się może z twórczością Jobima i Astrid Gilberto. Wolne tempo i świetnie budowane napięcie za pomocą pianina oraz sekcji dętej i lekkiej, kroczącej synkopowej perkusji. Gdy w pewnym momencie cichnie perkusja robi się wręcz onirycznie, a gdy wraca fantastycznie kontynuują temat i konsekwentnie rozwijają go do niemal całkowitej ciszy, w której Anja przestaje śpiewać i zaczyna opowiadać, a po chwili znów wraca muzyka. Całość ma w sobie coś z niesamowitości, z rodzaju tych pokręconych, ale urzekających, choć wcale nie epatuje się tutaj skomplikowanymi formami, a sam utwór jest mimo wszystko dość spokojny, choć zdecydowanie niepokojący i utrzymany w formule współczesnego jazzu z domieszką muzyki pop. Drugi prawie ośmiominutowy (bez dziewiętnastu sekund) nosi tytuł "Komori song" i jest jeszcze dziwniejszy, bo przypominający trochę słuchowiska jakie puszczano się nam kiedyś w młodości, gdzie zanim zaczęła się opowieść wprowadzała do świata przedstawionego muzyczka złożona z dziwnych (w tym wypadku jakby japońskich) zaśpiewach i niepokojących dźwiękach sekcji dętej - klarnetu i saksofonu, do których stopniowo dołącza reszta zespołu z dysonansowymi tonami pianina i przesuwającej się w tle majestatycznie perkusji. Stopniowo całość zaczyna narastać, choć od pierwszej do ostatniej sekundy jest ponownie onirycznie i trochę straszno - nie ukrywam, ja czułem ciarki i to nawet bardzo ładnym, lekkim stricte jazzowym rozwinięciu od drugiej połowy numeru.
Trwający nieco ponad sześć minut z kolei "Looking at Kuniga" o lirycznym, dość smutnym początku opartym na pianinie do którego po chwili dołącza wietrzny saksofon i bliski deklamacji wokal Anji. W moim odczuciu numer ten pozostaje w takim jakimś smutnym (co w jazzie uwydatnia się szczególnie) wymiarze do samego końca. Żywszy i ponownie w klimacie wyrwanym jakby trochę z Jobima i Gilberto "Diaphonica", w którym Anja śpiewa... po niemiecku. W połączeniu z muzyką brzmi to jednak obłędnie - bardzo naturalnie, tajemniczo, zaskakująco i trochę groteskowo, co świetnie oddaje z kolei baśniowość Okidoki i niesamowity sposób na łączenie jazzu z popem. W Jobimowej stylistyce zdecydowanie zostajemy w "By step by", czyli ostatnim numerem na płycie - tak dobrze czytacie, ostatnim. Pianino i perkusja kapitalnie i energetycznie prowadzą całość, Anja śpiewa w rytm, a saksofon uzupełnia tło melodią. Jest tutaj dość ostro - oczywiście na tyle ile ostrości może dać sekcja dęta - a zarazem dalej onirycznie, lekko i przyjemnie, troszkę w kontraście do ładnego, choć trochę dusznego środka płyty. Szóstego numeru, czyli remiksu "Looking at Kuniga" nie ma na wydaniu fizycznym, ale można go posłuchać chociażby na bandcampie kwartetu. Jest to remiks ciekawy, bo interesująco dekonstruujący jazzową stylistykę i ubierając ją w elektronikę, powtórzenia i echa. Smutne i liryczne dźwięki ustępują w nim tanecznym i trochę psychodelicznym pomysłom, ale jednocześnie nie zapominają o elementach charakteryzujących oryginał, co z kolei przynosi skojarzenia z triphopem, a w szczególności z wczesnym Archive, Massive Attack czy twórczością Tricky'ego.
"When Oki Meets Doki" to ciekawy przykład kompromisu między lekką, popową i radiową twórczością z aspiracjami do czegoś poważniejszego i bardziej ambitnego. To rzecz smakowicie zrealizowana i z niewątpliwie uroczym klimatem, ale w moim odczuciu stanowiącym jedynie przystawkę do jakiegoś większego dania, którego Okidoki jeszcze nie chce zdradzać. Nie mam porównania z dwoma wcześniejszymi wydawnictwami kwartetu, ale najnowszy mogę polecić przede wszystkim tym, którzy lubią płyty spokojniejsze, przepełnione melancholią, ale i szukających w nich odrobiny dziwnego, nieregularnego świata, a takiego na tej małej płytce nie brakuje. Ja jestem na pewno miło zaskoczony i zaintrygowany, ale zdecydowanie nie będzie to materiał do którego będę chciał wracać.
Zaczynamy od trwającego prawie siedem i pół minuty wspomnianego już utworu z francuskim tytułem, który skojarzyć się może z twórczością Jobima i Astrid Gilberto. Wolne tempo i świetnie budowane napięcie za pomocą pianina oraz sekcji dętej i lekkiej, kroczącej synkopowej perkusji. Gdy w pewnym momencie cichnie perkusja robi się wręcz onirycznie, a gdy wraca fantastycznie kontynuują temat i konsekwentnie rozwijają go do niemal całkowitej ciszy, w której Anja przestaje śpiewać i zaczyna opowiadać, a po chwili znów wraca muzyka. Całość ma w sobie coś z niesamowitości, z rodzaju tych pokręconych, ale urzekających, choć wcale nie epatuje się tutaj skomplikowanymi formami, a sam utwór jest mimo wszystko dość spokojny, choć zdecydowanie niepokojący i utrzymany w formule współczesnego jazzu z domieszką muzyki pop. Drugi prawie ośmiominutowy (bez dziewiętnastu sekund) nosi tytuł "Komori song" i jest jeszcze dziwniejszy, bo przypominający trochę słuchowiska jakie puszczano się nam kiedyś w młodości, gdzie zanim zaczęła się opowieść wprowadzała do świata przedstawionego muzyczka złożona z dziwnych (w tym wypadku jakby japońskich) zaśpiewach i niepokojących dźwiękach sekcji dętej - klarnetu i saksofonu, do których stopniowo dołącza reszta zespołu z dysonansowymi tonami pianina i przesuwającej się w tle majestatycznie perkusji. Stopniowo całość zaczyna narastać, choć od pierwszej do ostatniej sekundy jest ponownie onirycznie i trochę straszno - nie ukrywam, ja czułem ciarki i to nawet bardzo ładnym, lekkim stricte jazzowym rozwinięciu od drugiej połowy numeru.
Trwający nieco ponad sześć minut z kolei "Looking at Kuniga" o lirycznym, dość smutnym początku opartym na pianinie do którego po chwili dołącza wietrzny saksofon i bliski deklamacji wokal Anji. W moim odczuciu numer ten pozostaje w takim jakimś smutnym (co w jazzie uwydatnia się szczególnie) wymiarze do samego końca. Żywszy i ponownie w klimacie wyrwanym jakby trochę z Jobima i Gilberto "Diaphonica", w którym Anja śpiewa... po niemiecku. W połączeniu z muzyką brzmi to jednak obłędnie - bardzo naturalnie, tajemniczo, zaskakująco i trochę groteskowo, co świetnie oddaje z kolei baśniowość Okidoki i niesamowity sposób na łączenie jazzu z popem. W Jobimowej stylistyce zdecydowanie zostajemy w "By step by", czyli ostatnim numerem na płycie - tak dobrze czytacie, ostatnim. Pianino i perkusja kapitalnie i energetycznie prowadzą całość, Anja śpiewa w rytm, a saksofon uzupełnia tło melodią. Jest tutaj dość ostro - oczywiście na tyle ile ostrości może dać sekcja dęta - a zarazem dalej onirycznie, lekko i przyjemnie, troszkę w kontraście do ładnego, choć trochę dusznego środka płyty. Szóstego numeru, czyli remiksu "Looking at Kuniga" nie ma na wydaniu fizycznym, ale można go posłuchać chociażby na bandcampie kwartetu. Jest to remiks ciekawy, bo interesująco dekonstruujący jazzową stylistykę i ubierając ją w elektronikę, powtórzenia i echa. Smutne i liryczne dźwięki ustępują w nim tanecznym i trochę psychodelicznym pomysłom, ale jednocześnie nie zapominają o elementach charakteryzujących oryginał, co z kolei przynosi skojarzenia z triphopem, a w szczególności z wczesnym Archive, Massive Attack czy twórczością Tricky'ego.
Ocena: Pierwsza Kwadra |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz