wtorek, 19 grudnia 2017

Wobbler - From Silence To Somewhere (2017)


Wibbly wobbly, timey wimey stuff...

Tych słów wypowiadanych przez Dziesiątego Doktora (David Tennant) chyba nie da się dobrze przetłumaczyć na język polski, ale oddają idealnie oddają sytuację z norweską grupą Wobbler. Pasują nawet do ich nazwy. Słowa te Doktor Who wypowiadał próbując wytłumaczyć czym jest czas i mówił, że nie jest on linearną linią zdarzeń, a raczej kulą w której kotłują się różne składające się nań elementów. Podobnie ma się rzecz z czwartym albumem Norwegów, którzy założyli grupę Wobbler w 1999 roku w miejscowości Hønefoss. Muzyka, którą wykonują to obficie polana retrososem mieszanka klimatów klasycznego rocka progresywnego, psychodeli i rocka symfonicznego inspirowanego Gentle Giant, Yes, King Crimson, Genesis, a także włoskim prog rockiem w rodzaju Museo Rosenbach. Składają się na nią muzycy zespołów Tusmørke, White Willow, The Chronicles of Father Robin i Jaga Jazzist.

Bogate czerpanie z tradycji lat 60 i 70tych widać już w świetnej, minimalistycznej, a jednocześnie pełnej szczegółów okładce, która dzieli się na dwie części. W brązowej ramce znajduje się kremowy kwadrat, w którym po lewej stronie widać jakby okultystyczne logo zespołu i tytuł płyty a po prawej zbiór przesympatycznych obrazków - gwiazdek, słońca, sierpa księżyca i wreszcie dwóch obrazków wpisanych w okręgi. Na jednym mamy krajobraz z płonącym ogniskiem, a na drugi tożsamy obrazek uzupełniony o człowieka, najprawdopodobniej psa i kota i dłonią spływającą z chmur, która zapewne należy do samego Boga popychającego człowieka do ogniska. Nie inaczej jest z długością płyty, której konstrukcję obowiązkowo zbudowano wokół winylowego formatu, choć i tak jest dłużej niż trzy standardowe kwadranse, bo całość trwa niespełna czterdzieści siedem minut. Na materiał zaś składają się tylko numery, co z kolei wskazuje na długie, wielowątkowe i rozbudowane kompozycje.

Otwierający płytę numer tytułowy trwa... niespełna dwadzieścia jeden minut (bez jednej sekundy) i dosłownie zwala z nóg. Po krótkim hammondowym wietrznym wejściu następuje świetne uderzenie perkusji i melodyjnych gitar jak wyrwanych z najsłynniejszych płyt Yes z okresu z Wakemanem czy pierwszych płyt Gentle Giant. Kapitalne jest też brzmienie, które jako żywo przypomina to znane z tamtych lat i nie ma się co dziwić, bo materiał zarejestrowano w formacie stereo, co świetnie uwydatniło poszczególne elementy. Około trzeciej minuty następuje cudne lekkie zwolnienie w folkowym tonie do którego dołącza delikatny, wietrzny trochę King Crimsonowy wokal. Konwencja która się tu pojawia jako żywo przypominać może z kolei eksperymenty Opeth, ale z dużo ciekawszym i bardziej interesującym rezultatem. Kolejne rozwinięcie z fletami wręcz kłania się zaś dokonaniom Jethro Tull czy słynnym "Sześciu żonom Henryka VIII" Wakemana. Jak przystało na rozbudowaną suitę ta składa się z kolejnych części i rozwinięć i już przy dziesiątej minucie pojawia się mroczniejszy, rozszalały instrumentalny pasaż czerpiący garściami z wręcz histerycznego włoskiego rocka progresywnego i symfonicznego tamtych lat. Przy czternastej minucie nagle wszystko się urywa i cichnie, ponownie wchodzi wyciszony King Crimsonowy duchem fragment, który delikatnie jest rozbudowywany i rozwijany. A wszystko brzmi porywająco, świeżo i mimo stosowania starych instrumentów i technik nagrywania niezwykle nowocześnie.


Drugi utwór jako jedyny na całej płycie nie jest długi. "Rendered in Shades Of Green" trwa bowiem zaledwie dwie minuty i pięć sekund. Ta miniaturka osadzona jest na delikatnym pianinie, odrobinie smyków majaczących w tle i przejmującym, smutnym tonie. Zanim tak naprawdę się rozwinie płynnie przechodzi do trzeciej kompozycji "Fermented Hours" zamkniętej w czasie dziesięciu minut i dziesięciu sekund, której początek znów został wyjęty jako żywo z płyt Yes i Genesis. Potężne brzmienie uwydatnia galopady gitar, klawiszy i perkusji uzupełnianych sekcją dętą i świetnymi pulsującymi zwolnieniami. Wszystko zagrane z ogromną swobodą, wyczuciem i klasą godną legendarnych zespołów z tamtych lat. Finałowy "Foxlight" to z kolei uczta rozpisana na trzynaście minut i dziewiętnaście sekund. Po efektownej końcówce poprzednika panowie znów wracają do wyciszenia w klimatach Jethro Tull. Delikatna gitara, flety i cymbałki roztaczają przepiękną spokojną aurę i w zasadzie nic nie stałoby na przeszkodzie żeby cały utwór był rozpięty na takiej strukturze i melodyce, ale przy czwartej minucie następuje intensyfikacja i kolejne mocne uderzenie. Ponownie kłania się poetyka włoskiego progrocka, ale także renesansowe patenty o skocznym charakterze, melodyjnych wietrznych zagraniach, ponownych zwolnieniach i płynnych rozwinięciach.

Ocena: Pełnia
Wobbler nie odkrywa żadnego prochu, ale z całą pewnością gra smacznie i potoczyście, z ogromnym wyczuciem. Inspiracje są tu jak najbardziej słyszalne, ale to nie oznacza że Norwegowie nie mają własnego stylu, bo podobieństwa są jedynie punktem wyjścia dla efektownej całości, która zadowoli wielbicieli nie tylko retrogrania, długaśnych progresywnych kompozycji w starym stylu, czy wreszcie wymienianych klasyków. To bardzo solidny album, który po tym jak wybrzmi można włączyć jeszcze raz bez poczucia znużenia i po prostu wart uwagi, choć jak zawsze w tym wypadku nie wszystkim przypadnie do gustu.



Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz