Czas na kolejną w tym roku podróż w kosmos, którą tym razem oferuje niemiecka formacja The Spacelords. Jak wskazuje tytuł będziemy mieć ponownie do czynienia z planetą zdominowaną przez ocean wody, jednak nie mam pewności czy będzie to znów Lemowski Solaris. Ta planeta na pewno będzie dużo przyjaźniejsza, także pod względem muzycznym, bo panowie proponują zanurzony w Hawkwindowych brzmieniach space rock, ale ze sporą domieszką kraut i stoner rocka...
Ta powstała w 2008 roku formacja wydała dotychczas cztery albumy studyjne i jedną płytę koncertową, a najnowszy stanowi ich piąty długogrający krążek. Podobnie jak na poprzedniku, wydanym zresztą rok temu, na "Water Planet" znalazło się miejsce na trzy rozbudowane kompozycje o łącznym czasie nie całych trzech kwadransów. Astronautów jest trzech, a mianowicie grający na gitarze Hazi Wettstein, basista Akee Kazmaier i perkusista Marcus Schnitzler. Kosmiczna agencja lotów poza planetarnych dodała im jeszcze jednego towarzysza podróży poza nasz układ słoneczny, a mianowicie występującego w dwóch numerach Didi Holznera dbającego o syntezatory, klawisze (ze szczególnym uwzględnieniem Hammondów).
Start (i to dosłownie) następuje w otwierającym album "Plasma Thruster", gdy statek kosmiczny wylatuje z naszej planety i znajdując się na orbicie szybko skacze w nadświetlną. Jedenaście minut przelatuje w nim jednakże niezwykle szybko, począwszy od uderzenia perkusji, skocznego gitarowego riffu i elektronicznych space'owych przejazdów. Nie brakuje tutaj kapitalnych rozwinięć tego samego motywu, orientalnych zagrywek i soczystych bębnów o niezwykle transowym, przestrzennym brzmieniu. Nie ma tu też miejsca na nudę jeśli chodzi o intensyfikację rozbudowań i rozwinięć, bo te z każdą sekundą są jeszcze bardziej wciągające i bogate. W końcowej części całość delikatnie zwalnia, powoli się wycisza i ponownie korzysta z charakterystycznych space'owych szumów i przejazdów jednocześnie nic nie tracąc z energii i znakomitego tempa. Drugi w kolejności "Metamorhosis" trwa czterdzieści dziewięć sekund dłużej od poprzednika i również na tym tempie nie traci. Zaczyna się jednak dużo wolniej (i mimo stopniowego narastania pozostajemy w takim klimacie do samego końca), od wietrznego wjazdu po czym kapitalnie rozkręca się synkopą perkusji i wibrującymi gitarami. Statek kosmiczny opada przez atmosferę prosto w morską toń, gdzie witają nas hinduskie syreny i lśniące struktury bogatej architektury, fosforyzujących iluminacji i przedziwnej drgającej roślinności. Ponownie jest w nim bardzo transowo i energetycznie, a konstrukcja i kolejne rozbudowania są wprowadzane z wyczuciem i precyzją.
Trzeci utwór zatytułowany "Nag Kanya" to z kolei niemal dwudziestominutowy kolos. Początek jako żywo przywodzić może na myśl Led Zeppelin i wstęp do "No Quarter" z płyty 'Houses of the Holy". Całość jest niespieszna, pochodowa i "bąbelkowa" ale nawet w takiej odsłonie niezwykle energiczna, a przede wszystkim bardzo transowa i bujająca. Wariacja na temat Zeppelinów wychodzi bowiem Niemcom bardzo intrygująco, ale o jakiejkolwiek zrzynce nie ma mowy. Im dalej tym bardziej całość narasta, a kolejne warstwy i przepierzenia zmieniają wymiar muzyki The Spacelords w niemal filmowe pejzaże, których nie powstydziłoby się gdyńskie Ampacity. Około jedenastej minuty następuje kapitalne rozwinięcie, a wraz z nim zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki delikatnie powtarzająca motywy z pierwszego numeru, a następnie fantastycznie przyspieszając aż do ekstatycznego finału
The Spacelords nie odkrywają w tym nurcie retrogrania niczego nowego, ale słucha się bardzo przyjemnie. Duża w tym zasługa solidnego, soczystego brzmienia zarówno gitar, jak i mocno osadzonej perkusji kapitalnie budującej klimat kompozycji. Niemcy wyraźnie czują tę stylistykę i grają porywająco silnie czerpiąc z klasyków lat 70 począwszy od legendarnego Hawkwind, a na Zeppelinach kończąc. To wszystko dzieje się tylko na warstwie instrumentalnej, bo wokali nie ma tutaj żadnych, co dodatkowo uwydatnia atmosferę i dobre budowanie napięcia. Nie byłyby one zresztą tutaj zupełnie potrzebne, bo brzmiałyby po prostu sztucznie. W swojej klasie jest to płyta znakomita i idealnie nadająca się do wielokrotnego odsłuchu, jednakże nie zrobi ona większego wrażenia na tych, którzy podobnego grania trochę już w życiu słyszeli i zdołali się z nim osłuchać i nawet jeśli po nie sięgają, to szukają w niej czegoś nowego lub naprawdę zachwycającego, a jak wiemy choćby z przykładu Grety van Fleet takie przypadki się zdarzają. Tu tego efektu i zaskoczenia nie ma, choć całość jak zauważyłem, jest bardzo solidna i miejscami bardzo porywająca.
Trzeci utwór zatytułowany "Nag Kanya" to z kolei niemal dwudziestominutowy kolos. Początek jako żywo przywodzić może na myśl Led Zeppelin i wstęp do "No Quarter" z płyty 'Houses of the Holy". Całość jest niespieszna, pochodowa i "bąbelkowa" ale nawet w takiej odsłonie niezwykle energiczna, a przede wszystkim bardzo transowa i bujająca. Wariacja na temat Zeppelinów wychodzi bowiem Niemcom bardzo intrygująco, ale o jakiejkolwiek zrzynce nie ma mowy. Im dalej tym bardziej całość narasta, a kolejne warstwy i przepierzenia zmieniają wymiar muzyki The Spacelords w niemal filmowe pejzaże, których nie powstydziłoby się gdyńskie Ampacity. Około jedenastej minuty następuje kapitalne rozwinięcie, a wraz z nim zaczyna się prawdziwa jazda bez trzymanki delikatnie powtarzająca motywy z pierwszego numeru, a następnie fantastycznie przyspieszając aż do ekstatycznego finału
Ocena: Pierwsza Kwadra |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz