Lubicie mecze piłki nożnej albo ręcznej? Jeśli tak to muszę zmartwić, że nie będę pisał o sporcie. Jeśli nie, to składa się doskonale, bo będzie o muzyce, tym razem z Francji. Instrumentalne trio kryjące się pod nazwą kojarzącą się ze sportowymi emocjami powstało w 2016 roku zadając sobie pytania o przestrzeń i czas. Z tych poszukiwań i konsultacji Alaina Regardina, Fabrice'a L'Houltiera i Sylvaina Didou narodził się debiutancki album grupy...
Ci jednak, którzy oczekują gitarowych szaleństw czy przebojowych piosenek srogo się na tym albumie zawiodą. Francuzów nie interesują bowiem melodyjne riffy, skoczna ornamentyka czy krótka forma. Na płycie trwającej niespełna trzydzieści jeden minut znalazły się bowiem dwie kompozycje o rozbudowanej, choć minimalistycznej strukturze. Repetytywna perkusja, pomruki basu i jęki wydobywane z elektrycznej trąbki składają się na dźwięki przemierzające czas i przestrzeń w sposób powolny i tylko z pozoru nieefektowny. Efektowna bowiem z całą pewnością jest minimalistyczna czerwono-biała okładka doskonale oddająca charakter dźwiękowych poszukiwań francuskiego tercetu. Z jednej strony białe linie przypominać mogą właśnie zderzanie się czasu i przestrzeni, a tym samym tworzenie owych sonicznych fuzji. Z drugiej przypomina mi to zderzanie się frontów atmosferycznych, które można oglądać na wizualizacjach w telewizyjnych programach pogodowych i tu również można swobodnie znaleźć odzwierciedlenie zderzeń dźwięków pozornie nieskładnych, poszarpanych, a jednocześnie mających wiele nieoczywistych rozwiązań, odczytań i transowych rozkręceń ciepłego i zimnego powietrza, tworzącego wiry i burze z piorunami. Trzecie skojarzenie, mniej odnoszące się do warstwy muzycznej, to nieregularny przekrój drzewa i układ słojów. Warstwy na tej płycie, choć nie do wyłapania za pierwszym razem, z czasem i wielokrotnym odsłuchem łączą się bowiem ze sobą w przemyślaną, nieoczywistą całość.
Pierwszy z nich to utwór zatytułowany "Love" rozpięty na dwudziestu minutach (i trzech sekundach). Zaczynają dźwięki wpięcia gitary do wzmacniacza i powolny, wietrzny, wręcz duszny drone'owy szum niespiesznego przeciągniętego w czasie riffu. Na tym tle rozciąga się elektronika do której dołączają pojedyncze dość marszowe uderzenia perkusji, a tym samym atmosfera wyraźnie się zagęszcza. Wymiar dźwięków wyraźnie staje się kosmogeniczny, majestatyczny niczym wybuch supernowej. Następnie dołącza do nich pulsująco-bulgoczący basowy ton nadając całości nieco progresywnej formy. Nie ma jednak mowy o zmianie tempa czy nagłym przyspieszeniu, muzyka trójki Francuzów nigdzie się nie wybiera, kroczy powoli i majestatycznie nieznacznie ustępując miejsca frazom trąbki przypominającym trochę zwolnione dźwięki wydawane przez lirę korbową. W tych dźwiękach i w atmosferze przebija się coś z niepewności, niepokoju, szamańskiego transu, spowolnionego w czasie rozbłysku gdzieś w niezbadanych rejonach galaktyki, a nawet filmowego, dokumentalnego wymiaru z któregoś z dzieł Geoffreya Reggio. Nawet powyżej jedenastej minuty nie ma mowy o znużeniu konceptem francuskiego tria, choć sama struktura wcale zbytnio się od siebie nie zmienia i niemal cały czas oplata nas gęsta sieć podobnych dźwięków. Podobnych, bo wprawne i wyczulone ucho z całą pewnością zauważy, że poszczególne frazy i repetycje nieznacznie między się sobą różnią, nie są grane w idealnym matematycznym porządku i symetryźmie, przypominają raczej maszynę która wykonując pracę pozwala sobie na nieregularne przerwy i nasuwy w celu wykonania kolejnego zaprogramowanego elementu czy wzoru. W dalszej części owe pulsacje nabierają wręcz monumentalnego, nieco mistycznego charakteru zupełnie jakbyśmy uczestniczyli w jakimś religijnym, pełnym ekstazy rytuale, w towarzystwie wspomnianego już szamana upojonego wyziewami dymu z ogniska, albo kaznodziei w którejś z gotyckich katedr. W tej samej końcowej części całość nieznacznie zbliża się też do jazzowych eksperymentów, choć nawet na moment nie ma w nim zmiany tempa czy żwawszej, rozszalałej struktury.
Rozedrganym, klamrowym i ponownie szumiącym drone'owym zakończeniem poprzedniego utworu płynnie przechodzimy do krótszego, bo trwającego tylko dziesięć minut (i trzy sekundy) numeru pod tytułem "Dance". Na drone'owym szumie szybko pojawia się żywszy basowy riff do którego dołącza miarowa, marszowa perkusja. Nadal jednak unosimy się w oparach dusznego, narkotycznego dymu zwalniającego czas i zakrzywiającego przestrzeń. Ekstatyczny taniec szamana choć przybrał na sile nie wpłynął na eskalację ruchów. Podniosły klimat końcowej części poprzednika jednak pozostał i doskonale słychać, że owe niemal jazzowe pulsacje narastają i rozrastają się, drgają pośród emocji oraz poszczególnych zapalań i zagaszeń struktur. Owa warstwowość z okładki, napierania izomerów precyzyjnie została oddana w muzyce, która choć na pierwszy rzut ucha nie porywa i wydać się może dość monotonna, nie pozwala na odrzucenie bez głębszej refleksji i skupienia się na kolejnych nałożeniach, interpretacjach tego samego (pozornie) dźwięku, bo ponownie każde powtórzenie jakiegoś elementu różni się od poprzedniego. Udziela się tutaj także transowość, która ponownie w finalnych partiach zdecydowanie narasta, delikatnie jazzuje i nieznacznie progresywnie się rozwija do przypominającej wyłączenie ze wzmacniacza kabla drone'owej klamry kończącej utwór.
Na pewno nie jest to muzyka łatwa, ani należąca do szczególnie porywających w sposobie doboru poszczególnych środków wyrazu. Nie polubią się z nią wielbiciele piosenek, ani osoby nie umiejące się skupić na tym, co słyszą. W tej muzyce nie ma miejsca na fajerwerki, ani przyjemną melodykę. Eksploruje się tutaj upływ czasu, nakładanie przestrzeni i poszczególnych warstw, zwolnienia i nieznacznie rozedrgane przyspieszenia. To płyta nie tylko minimalistyczna, ale także monumentalna utrzymana trochę w duchu eksperymentów i poszukiwań Aluka Todolo, wychodząca z podobnych założeń i zbliżonego pojmowania sztuki. Wreszcie, w swoim wyrazie chciałoby się powiedzieć: totalna. Nie ulega wątpliwości, że nie każdy odnajdzie się w tym muzycznym świecie, ale każdy kto jest otwarty na różne style i eksperymenty powinien sprawdzić debiut Derby Derby i samemu wyrobić sobie o tej płycie własne zdanie, najlepiej przy zgaszonym świetle i z zamkniętymi oczami.
Rozedrganym, klamrowym i ponownie szumiącym drone'owym zakończeniem poprzedniego utworu płynnie przechodzimy do krótszego, bo trwającego tylko dziesięć minut (i trzy sekundy) numeru pod tytułem "Dance". Na drone'owym szumie szybko pojawia się żywszy basowy riff do którego dołącza miarowa, marszowa perkusja. Nadal jednak unosimy się w oparach dusznego, narkotycznego dymu zwalniającego czas i zakrzywiającego przestrzeń. Ekstatyczny taniec szamana choć przybrał na sile nie wpłynął na eskalację ruchów. Podniosły klimat końcowej części poprzednika jednak pozostał i doskonale słychać, że owe niemal jazzowe pulsacje narastają i rozrastają się, drgają pośród emocji oraz poszczególnych zapalań i zagaszeń struktur. Owa warstwowość z okładki, napierania izomerów precyzyjnie została oddana w muzyce, która choć na pierwszy rzut ucha nie porywa i wydać się może dość monotonna, nie pozwala na odrzucenie bez głębszej refleksji i skupienia się na kolejnych nałożeniach, interpretacjach tego samego (pozornie) dźwięku, bo ponownie każde powtórzenie jakiegoś elementu różni się od poprzedniego. Udziela się tutaj także transowość, która ponownie w finalnych partiach zdecydowanie narasta, delikatnie jazzuje i nieznacznie progresywnie się rozwija do przypominającej wyłączenie ze wzmacniacza kabla drone'owej klamry kończącej utwór.
Ocena: Pierwsza Kwadra |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Przypominamy o rekrutacji nowych redaktorów lub redaktorek LU. Szczegóły znajdziecie tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz