Trzeci album Dream Theater całkiem niedawno skończył dokładnie dwadzieścia trzy lata i nie ulega wątpliwości, że wciąż pozostaje jednym z najlepszych albumów nie tylko w dyskografii zespołu, ale także dla gatunku. Był to drugi album z Jamesem LaBriem przy mikrofonie i ostatni na którym można było usłyszeć klawisze Kevina Moore'a. W tych LUminiscencjach spróbuję odpowiedzieć na pytanie co sprawia, że wciąż jest to krążek absolutnie fenomenalny i będący jednym z najważniejszych w moim życiu...
Doskonałe przyjęcie "Images And Words" i owocne trasy koncertowe sprawiły, że Dream Theater weszło w maju 1994 roku do studia, by zrealizować swój trzeci album studyjny, a zarazem drugi z LaBriem, który już na dobre zadomowił się w zespole. Premierę "Awake" przewidziano na 4 października jednak nikt w zespole nie spodziewał się, że ów tytuł okaże się proroczy. Kevin Moore, zmęczony znajdowaniem się w centrum zainteresowania związanego z Dreamami, długimi trasami i marzący o solowej karierze pod koniec prac nad albumem ogłosił, że odchodzi z zespołu. Ostatnim numerem, który pozostawił swoim wieloletnim kolegom, była pół-ballada "Space-Dye Vest", którą planował wydać na swoim pierwszym solowym krążku. Ten niezwykły numer nie tylko przepięknie kończy "Awake", ale także pewien okres w historii Dream Theater. Przed wydaniem nowego albumu i rozpoczęciem trasy zaczęły się gorączkowe poszukiwania następcy Moore'a. Pośród przesłuchiwanych znalazł się Jens Johansson znany ze współpracy z Ronniem Jamesem Dio i Yngwiem Malmsteenem, jednak panowie chcieli by za klawiszami znalazł się Jordan Rudess. Nikomu nieznany muzyk, opisywany jako "nowy talent" przez "Keyobard Magazine" był jednak w tym czasie związany kontraktem z The Dixie Dregs. Zdecydowano się więc na znajomego z Berklee Dereka Sheriniana, który wcześniej grywał z Alice Cooperem i grupą Kiss.
Nowy album powstawał w gorącym dla Dream Theater okresie nie tylko ze względu na tarcia jakie wynikły z powodu odejścia Moore'a pod koniec nagrań i początków miksów, ale także ze względu na rosnącą popularność alternatywnego metalu, groove metalu i apogeum sceny grunge. Wytwórnia chciała, by następca "Images And Words" wpisał się w ten nurt więc Dream Theater zdecydowało się na nagranie albumu mroczniejszego i zdecydowanie cięższego od poprzednika. Petrucci podczas nagrań po raz pierwszy użył siedmiostrunowej gitary, co pozwoliło na zwiększenie nie tylko środka ciężkości nagrań, ale także uwypuklenie jego riffów, które stały się bardziej agresywne i według słów gitarzysty scementowały fuzję metalu z rockiem progresywnym z którego znane jest Dream Theater, a także przetarły szlak dla późniejszych, najmocniejszych i najcięższych utworów w rodzaju "A Change of Season", "The Glass Prison" czy "The Dark Eternal Night". Nawet James LaBrie postanowił bardziej poeksperymentować ze swoim głosem, decydując się na bardziej szorstkie, agresywniejsze linie wokalne, do tego stopnia, że w chwili premiery niektórzy twierdzili, że ponownie doszło do zmiany wokalisty. Wszystkie te elementy złożyły się na album, który zaskakuje swoją intensywnością, liryzmem i rozedrganymi, wręcz schizofrenicznymi emocjami.
Doskonale oddaje to także okładka płyty, która podobnie jak poprzednia odzwierciedla to, co znalazło się w zawartości muzycznej. Jest ona utrzymana w znacznie ciemniejszych barwach, dominuje na niej bowiem szarość, kontrastowana jedynie złotą obudową lustra i kolorowym obrazem wewnątrz. Lustro zdaje się pochodzić z tego samego wnętrza, które widać było na grafice "Images And Words" jednakże nie odbija pokoju, a fragment zostawionej za sobą przeszłości - niebieskie niebo, pomarańczową strukturę skał i młodą twarz, która może należeć do spoglądającego w nie starca stojącego nieopodal i gładzącego swoją długą brodę. Obraz grafiki dopełnia obowiązkowe Majesty Logo, które tym razem znalazło się pod lustrem, rozpięta wokół ram pajęcza sieć z pająkiem znajdującym się pośrodku niej, tafla księżyca w pełni będącego jednocześnie tarczą zegara i wskazującą godzinę 6:00, a także majaczącą na horyzoncie dymiącą fabrykę. Z kolei jedenaście utworów złożyło się tym razem na 75 minut muzyki, która od początku do końca jest w pełni przemyślana i skonstruowana tak, aby cały czas trzymać słuchacza w napięciu, aż do finalnego wyciszenia we wspomnianym już "Space-Dye Vest".
Płytę otwiera perkusyjne intro w utworze "6:00" do którego po chwili dołączają gitarowe riffy i ostry klawiszowy ton, a następnie całość systematycznie się rozpędza. Fantastycznie uzupełnia go surowy, szorstki wokal LaBriego, który nie rezygnuje z wyższych rejestrów, ale tu śpiewa zdecydowanie niżej i bardziej agresywnie niż na wcześniejszej płycie. Po świetnym otwarciu, bodaj jednym z najlepszych w historii zespołu, równie intensywnie wchodzi utwór "Caught In A Web", który niemal oddaje sytuację wpadnięcia w sidła zespołu w momencie poznawania i pierwszego kontaktu z tym zespołem. Pamiętam, że gdy go po raz pierwszy usłyszałem, to był jednym z tych, który mnie do Dream Theater przekonał. Nie rezygnujący z ostrego riffowania, cięższego i bardziej ponurego brzmienia, dzięki partii klawiszy Moore'a numer jest też znacznie bardziej skoczny i melodyjny od poprzedzającego go "6:00" i w pewnym stopniu pokazujący też kierunek w jakim podążą panowie na "Falling Into Infinity", pierwszym i jedynym albumie studyjnym z Derekiem Sherinianem za pulpitem klawiszy. Fantastycznie wypada trzeci kawałek zatytułowany "Innocence Faded" mówiący właśnie o przemijaniu młodości i dawnych wartości na rzecz dojrzewania i nowych punktów widzenia. Więcej w nim lirycznego napięcia, rozbudowanych form ale bez jednoczesnej rezygnacji z ostrych riffów. choć LaBrie wraca tutaj do spokojniejszego wokalu o nieco tylko niższej skali niż ta, która znalazła się na poprzednim albumie.
Trzy kolejne numery, składają się na niemal dwudziestominutową suitę "A Mind Beside Itself" czyli instrumentalna "Erotomania", rozpędzone "Voices" i finałowa ballada "The Silent Man". Pierwsza część według Portnoya miała być żartem, która nieoczekiwanie rozrosła się o dwa kolejne kawałki, kolejno traktujące o załamaniu nerwowym i schizofrenii właśnie, a trzecia o niezrozumieniu międzypokoleniowym. Kapitalna "Erotomania" zaczyna się od mrocznego tonu klawiszy, po czym dołącza do nich ostra gitara, szybka perkusja i równie intensywny surowy bas. Liczne zmiany tempa, intensyfikacja poszczególnych partii, narastanie i rozwijanie wątków w tym numerze to coś absolutnie fantastycznego. Po niej następuje płynne przejście do części drugiej, równie kapitalnej, a mianowicie do "Voices" rozpoczynający się od świetnego mrocznego wejścia, które z każdym dźwiękiem rozpędza się coraz bardziej, by niespodziewanie zwolnić wraz z pojawieniem się łagodnego wokalu LaBriego. Wraz z uderzeniem w dalszej części utwór wraca na ostrzejsze tory zmierzając do kolejnego szaleńczego riffowania i pogoni gitarowo-klawiszowej, by następnie ponownie się wyciszyć i znów stopniowo rozwijać. Finał pod postacią "The Silent Man" to z kolei absolutna perełka, nie tylko w kontekście całej suity, ale także w kategorii osobnego utworu. Kontrastowa dla całości akustyczna forma wspaniale ją wieńczy i nadaje mu jeszcze większej głębi, a jako osobny numer zachwyca pięknem i liryzmem, a także pokazuje zupełnie inne oblicze Dream Theater, dużo łagodniejsze, odstające od rozbuchanych form, trochę cukierkowe, ale przejmujące swoim niezwykłym czarującym klimatem. Czyż nie ma ona w sobie czegoś z Led Zeppelin i ich akustyczno-folkowych wariacji?
Następny w kolejce to porywający, zwłaszcza po "The Silent Man", utwór zatytułowany "The Mirror", który otwiera motoryczny gitarowy riff, potężne wejście perkusji i świetny, ciężki, duszny klimat wspomagany przez klawisze Moore'a. To jeden z najbardziej ponurych utworów Dream Theater, nie tylko na "Awake", ale i być może w całej ich dyskografii, także pod względem obranej w nim tematyki związanej z alkoholizmem Portnoya, który do tematu wróci później przy okazji "Twelve-step Suite" rozpiętej na przestrzeni kilku późniejszych albumów. Wybrany na singiel następujący po nim "Lie" kontynuuje pod względem stylistyki ciężar i mrok poprzednika. Sam początek jest właściwie dalszym ciągiem "The Mirror", był zresztą rozważany jako fragment tegoż, ale w wyniku jamu i napierania na jego rozbudowę przez LaBriego powstał osobny numer. Świetnie wypada w nim zresztą sam LaBrie, który doskonale łączy łagodny melodyjny wokal z agresywnym, szorstkim głosem w refrenie. Dla mnie to jeden z najbardziej ulubionych fragmentów tej płyty, który doskonale zresztą pokazuje późniejszy kierunek na jaki Dream Theater zdecyduje się przy okazji płyty "Train Of Thought". Zupełnie inny jest następujący po nim "Lifting Shadows Off A Dream" o progresywnym, powolnym rozwijającym się w czasie początku, aż do szybszego zakończenia.
Ten nieco łagodniejszy wymiar drugiej połowy "Awake" utrzymuje się w bardzo dobrym jedenastominutowym "Scarred" stanowiący de facto zakończenie płyty. Świetny rozwijający się wstęp oparty na gitarze Petrucciego i perkusjonaliach Portnoya, nieco wietrzny klimat który później zostanie przełamany mrocznym i ciężkim rozwinięciem, a tak podobnie jak poprzednik utwór unosi się w przestrzeni i zachwyca harmonicznością kolejnych rozwiązań i elementów, wreszcie kapitalnego rozpędzonego finału tegoż. Tu także LaBrie bryluje czystym i szorstkim głosem idealnie wpisując się w poszczególne partie i konstrukcję kompozycji. Ostatni numer na "Awake" to oczywiście pół-ballada "Space-Dye Vest", która zachwyca nie tylko pod względem ładunku emocjonalnego ale i także swojej niezwykłej konstrukcji. Przepiękne pianinowe intro stanowiąc trzon całego numeru o tęsknym, jakby pożegnalnym tonie i do tego przejmujący lekko płaczliwy wokal LaBriego. Delikatnie uzupełniony gitarą i elektronicznymi wstawkami, później rozwinięty o perkusję zachwyca swoją delikatnością, pięknem i niemal przejrzystą nieuchwytnością. Tekst o utracie, odchodzeniu i zmianie w połączeniu z muzyką Moore'a sprawia, że ilekroć go słyszę do oczu niemal napływają łzy. Nic dziwnego, że te poleciały dosłownie gdy Dream Theater zagrało ten utwór w Gdyni w 2014 roku podczas koncertu w ramach trasy "Along For The Ride Tour".
"Awake" to album doskonały i przemyślany, pokazujący zespół który w zasadzie już całkowicie wiedział jak chce grać, a jednocześnie wciąż bawił się formułą, szukał nowych środków wyrazu. Odejście Moore'a z zespołu i sytuacja rynkowa sprawiła, że powstał krążek nie tylko ciężki i przepełniony smutkiem, ale także niezwykle dojrzały i na swój sposób bardzo gorzki i trudny w odbiorze. Jednocześnie stanowi on jeden z najbardziej zapamiętywalnych płyt Dream Theater, który dla wielu zapewne stanowił punkt przełamania w poznawaniu tej grupy, a także kolejny krok w ich rozwoju, definiowania gatunku, a w obliczu nadciągających zmian stanowiący także punkt zwrotny dla samego zespołu. Do dziś jest to także jeden z moich najbardziej ulubionych krążków DT, do tego stopnia że lubię do niego wracać często i zawsze słucham go z wypiekami na twarzy. Ma dla mnie także ogromną wartość sentymentalną, bo swój egzemplarz dorwałem na wyprzedaży płyt u ignoranta, który chciał za nią całe pięć złotych (!) i rzucał tekstami w rodzaju raz słuchany progresywny badziew. Notabene, płyta była w stanie idealnym i pochodząca jeszcze z pierwszych serii wydań tejże. Dwóch rzeczy bowiem można być całkowicie pewnym, po pierwsze ten album z całą pewnością nie jest badziewiem, a po drugie dla samego zespołu i dla gatunku był to (i nadal jest) album przełomowy i do dziś porywający swoją konstrukcją, brzmieniem i ładunkiem emocjonalnym, z którym w DT później bywało różnie.
Doskonałe przyjęcie "Images And Words" i owocne trasy koncertowe sprawiły, że Dream Theater weszło w maju 1994 roku do studia, by zrealizować swój trzeci album studyjny, a zarazem drugi z LaBriem, który już na dobre zadomowił się w zespole. Premierę "Awake" przewidziano na 4 października jednak nikt w zespole nie spodziewał się, że ów tytuł okaże się proroczy. Kevin Moore, zmęczony znajdowaniem się w centrum zainteresowania związanego z Dreamami, długimi trasami i marzący o solowej karierze pod koniec prac nad albumem ogłosił, że odchodzi z zespołu. Ostatnim numerem, który pozostawił swoim wieloletnim kolegom, była pół-ballada "Space-Dye Vest", którą planował wydać na swoim pierwszym solowym krążku. Ten niezwykły numer nie tylko przepięknie kończy "Awake", ale także pewien okres w historii Dream Theater. Przed wydaniem nowego albumu i rozpoczęciem trasy zaczęły się gorączkowe poszukiwania następcy Moore'a. Pośród przesłuchiwanych znalazł się Jens Johansson znany ze współpracy z Ronniem Jamesem Dio i Yngwiem Malmsteenem, jednak panowie chcieli by za klawiszami znalazł się Jordan Rudess. Nikomu nieznany muzyk, opisywany jako "nowy talent" przez "Keyobard Magazine" był jednak w tym czasie związany kontraktem z The Dixie Dregs. Zdecydowano się więc na znajomego z Berklee Dereka Sheriniana, który wcześniej grywał z Alice Cooperem i grupą Kiss.
Nowy album powstawał w gorącym dla Dream Theater okresie nie tylko ze względu na tarcia jakie wynikły z powodu odejścia Moore'a pod koniec nagrań i początków miksów, ale także ze względu na rosnącą popularność alternatywnego metalu, groove metalu i apogeum sceny grunge. Wytwórnia chciała, by następca "Images And Words" wpisał się w ten nurt więc Dream Theater zdecydowało się na nagranie albumu mroczniejszego i zdecydowanie cięższego od poprzednika. Petrucci podczas nagrań po raz pierwszy użył siedmiostrunowej gitary, co pozwoliło na zwiększenie nie tylko środka ciężkości nagrań, ale także uwypuklenie jego riffów, które stały się bardziej agresywne i według słów gitarzysty scementowały fuzję metalu z rockiem progresywnym z którego znane jest Dream Theater, a także przetarły szlak dla późniejszych, najmocniejszych i najcięższych utworów w rodzaju "A Change of Season", "The Glass Prison" czy "The Dark Eternal Night". Nawet James LaBrie postanowił bardziej poeksperymentować ze swoim głosem, decydując się na bardziej szorstkie, agresywniejsze linie wokalne, do tego stopnia, że w chwili premiery niektórzy twierdzili, że ponownie doszło do zmiany wokalisty. Wszystkie te elementy złożyły się na album, który zaskakuje swoją intensywnością, liryzmem i rozedrganymi, wręcz schizofrenicznymi emocjami.
Doskonale oddaje to także okładka płyty, która podobnie jak poprzednia odzwierciedla to, co znalazło się w zawartości muzycznej. Jest ona utrzymana w znacznie ciemniejszych barwach, dominuje na niej bowiem szarość, kontrastowana jedynie złotą obudową lustra i kolorowym obrazem wewnątrz. Lustro zdaje się pochodzić z tego samego wnętrza, które widać było na grafice "Images And Words" jednakże nie odbija pokoju, a fragment zostawionej za sobą przeszłości - niebieskie niebo, pomarańczową strukturę skał i młodą twarz, która może należeć do spoglądającego w nie starca stojącego nieopodal i gładzącego swoją długą brodę. Obraz grafiki dopełnia obowiązkowe Majesty Logo, które tym razem znalazło się pod lustrem, rozpięta wokół ram pajęcza sieć z pająkiem znajdującym się pośrodku niej, tafla księżyca w pełni będącego jednocześnie tarczą zegara i wskazującą godzinę 6:00, a także majaczącą na horyzoncie dymiącą fabrykę. Z kolei jedenaście utworów złożyło się tym razem na 75 minut muzyki, która od początku do końca jest w pełni przemyślana i skonstruowana tak, aby cały czas trzymać słuchacza w napięciu, aż do finalnego wyciszenia we wspomnianym już "Space-Dye Vest".
Płytę otwiera perkusyjne intro w utworze "6:00" do którego po chwili dołączają gitarowe riffy i ostry klawiszowy ton, a następnie całość systematycznie się rozpędza. Fantastycznie uzupełnia go surowy, szorstki wokal LaBriego, który nie rezygnuje z wyższych rejestrów, ale tu śpiewa zdecydowanie niżej i bardziej agresywnie niż na wcześniejszej płycie. Po świetnym otwarciu, bodaj jednym z najlepszych w historii zespołu, równie intensywnie wchodzi utwór "Caught In A Web", który niemal oddaje sytuację wpadnięcia w sidła zespołu w momencie poznawania i pierwszego kontaktu z tym zespołem. Pamiętam, że gdy go po raz pierwszy usłyszałem, to był jednym z tych, który mnie do Dream Theater przekonał. Nie rezygnujący z ostrego riffowania, cięższego i bardziej ponurego brzmienia, dzięki partii klawiszy Moore'a numer jest też znacznie bardziej skoczny i melodyjny od poprzedzającego go "6:00" i w pewnym stopniu pokazujący też kierunek w jakim podążą panowie na "Falling Into Infinity", pierwszym i jedynym albumie studyjnym z Derekiem Sherinianem za pulpitem klawiszy. Fantastycznie wypada trzeci kawałek zatytułowany "Innocence Faded" mówiący właśnie o przemijaniu młodości i dawnych wartości na rzecz dojrzewania i nowych punktów widzenia. Więcej w nim lirycznego napięcia, rozbudowanych form ale bez jednoczesnej rezygnacji z ostrych riffów. choć LaBrie wraca tutaj do spokojniejszego wokalu o nieco tylko niższej skali niż ta, która znalazła się na poprzednim albumie.
Trzy kolejne numery, składają się na niemal dwudziestominutową suitę "A Mind Beside Itself" czyli instrumentalna "Erotomania", rozpędzone "Voices" i finałowa ballada "The Silent Man". Pierwsza część według Portnoya miała być żartem, która nieoczekiwanie rozrosła się o dwa kolejne kawałki, kolejno traktujące o załamaniu nerwowym i schizofrenii właśnie, a trzecia o niezrozumieniu międzypokoleniowym. Kapitalna "Erotomania" zaczyna się od mrocznego tonu klawiszy, po czym dołącza do nich ostra gitara, szybka perkusja i równie intensywny surowy bas. Liczne zmiany tempa, intensyfikacja poszczególnych partii, narastanie i rozwijanie wątków w tym numerze to coś absolutnie fantastycznego. Po niej następuje płynne przejście do części drugiej, równie kapitalnej, a mianowicie do "Voices" rozpoczynający się od świetnego mrocznego wejścia, które z każdym dźwiękiem rozpędza się coraz bardziej, by niespodziewanie zwolnić wraz z pojawieniem się łagodnego wokalu LaBriego. Wraz z uderzeniem w dalszej części utwór wraca na ostrzejsze tory zmierzając do kolejnego szaleńczego riffowania i pogoni gitarowo-klawiszowej, by następnie ponownie się wyciszyć i znów stopniowo rozwijać. Finał pod postacią "The Silent Man" to z kolei absolutna perełka, nie tylko w kontekście całej suity, ale także w kategorii osobnego utworu. Kontrastowa dla całości akustyczna forma wspaniale ją wieńczy i nadaje mu jeszcze większej głębi, a jako osobny numer zachwyca pięknem i liryzmem, a także pokazuje zupełnie inne oblicze Dream Theater, dużo łagodniejsze, odstające od rozbuchanych form, trochę cukierkowe, ale przejmujące swoim niezwykłym czarującym klimatem. Czyż nie ma ona w sobie czegoś z Led Zeppelin i ich akustyczno-folkowych wariacji?
Następny w kolejce to porywający, zwłaszcza po "The Silent Man", utwór zatytułowany "The Mirror", który otwiera motoryczny gitarowy riff, potężne wejście perkusji i świetny, ciężki, duszny klimat wspomagany przez klawisze Moore'a. To jeden z najbardziej ponurych utworów Dream Theater, nie tylko na "Awake", ale i być może w całej ich dyskografii, także pod względem obranej w nim tematyki związanej z alkoholizmem Portnoya, który do tematu wróci później przy okazji "Twelve-step Suite" rozpiętej na przestrzeni kilku późniejszych albumów. Wybrany na singiel następujący po nim "Lie" kontynuuje pod względem stylistyki ciężar i mrok poprzednika. Sam początek jest właściwie dalszym ciągiem "The Mirror", był zresztą rozważany jako fragment tegoż, ale w wyniku jamu i napierania na jego rozbudowę przez LaBriego powstał osobny numer. Świetnie wypada w nim zresztą sam LaBrie, który doskonale łączy łagodny melodyjny wokal z agresywnym, szorstkim głosem w refrenie. Dla mnie to jeden z najbardziej ulubionych fragmentów tej płyty, który doskonale zresztą pokazuje późniejszy kierunek na jaki Dream Theater zdecyduje się przy okazji płyty "Train Of Thought". Zupełnie inny jest następujący po nim "Lifting Shadows Off A Dream" o progresywnym, powolnym rozwijającym się w czasie początku, aż do szybszego zakończenia.
Ten nieco łagodniejszy wymiar drugiej połowy "Awake" utrzymuje się w bardzo dobrym jedenastominutowym "Scarred" stanowiący de facto zakończenie płyty. Świetny rozwijający się wstęp oparty na gitarze Petrucciego i perkusjonaliach Portnoya, nieco wietrzny klimat który później zostanie przełamany mrocznym i ciężkim rozwinięciem, a tak podobnie jak poprzednik utwór unosi się w przestrzeni i zachwyca harmonicznością kolejnych rozwiązań i elementów, wreszcie kapitalnego rozpędzonego finału tegoż. Tu także LaBrie bryluje czystym i szorstkim głosem idealnie wpisując się w poszczególne partie i konstrukcję kompozycji. Ostatni numer na "Awake" to oczywiście pół-ballada "Space-Dye Vest", która zachwyca nie tylko pod względem ładunku emocjonalnego ale i także swojej niezwykłej konstrukcji. Przepiękne pianinowe intro stanowiąc trzon całego numeru o tęsknym, jakby pożegnalnym tonie i do tego przejmujący lekko płaczliwy wokal LaBriego. Delikatnie uzupełniony gitarą i elektronicznymi wstawkami, później rozwinięty o perkusję zachwyca swoją delikatnością, pięknem i niemal przejrzystą nieuchwytnością. Tekst o utracie, odchodzeniu i zmianie w połączeniu z muzyką Moore'a sprawia, że ilekroć go słyszę do oczu niemal napływają łzy. Nic dziwnego, że te poleciały dosłownie gdy Dream Theater zagrało ten utwór w Gdyni w 2014 roku podczas koncertu w ramach trasy "Along For The Ride Tour".
"Awake" to album doskonały i przemyślany, pokazujący zespół który w zasadzie już całkowicie wiedział jak chce grać, a jednocześnie wciąż bawił się formułą, szukał nowych środków wyrazu. Odejście Moore'a z zespołu i sytuacja rynkowa sprawiła, że powstał krążek nie tylko ciężki i przepełniony smutkiem, ale także niezwykle dojrzały i na swój sposób bardzo gorzki i trudny w odbiorze. Jednocześnie stanowi on jeden z najbardziej zapamiętywalnych płyt Dream Theater, który dla wielu zapewne stanowił punkt przełamania w poznawaniu tej grupy, a także kolejny krok w ich rozwoju, definiowania gatunku, a w obliczu nadciągających zmian stanowiący także punkt zwrotny dla samego zespołu. Do dziś jest to także jeden z moich najbardziej ulubionych krążków DT, do tego stopnia że lubię do niego wracać często i zawsze słucham go z wypiekami na twarzy. Ma dla mnie także ogromną wartość sentymentalną, bo swój egzemplarz dorwałem na wyprzedaży płyt u ignoranta, który chciał za nią całe pięć złotych (!) i rzucał tekstami w rodzaju raz słuchany progresywny badziew. Notabene, płyta była w stanie idealnym i pochodząca jeszcze z pierwszych serii wydań tejże. Dwóch rzeczy bowiem można być całkowicie pewnym, po pierwsze ten album z całą pewnością nie jest badziewiem, a po drugie dla samego zespołu i dla gatunku był to (i nadal jest) album przełomowy i do dziś porywający swoją konstrukcją, brzmieniem i ładunkiem emocjonalnym, z którym w DT później bywało różnie.
Tekst jest częścią recenzji pisanych w ramach współpracy z polskim fanklubem Dream Theater.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz