sobota, 9 grudnia 2017

Greta Van Fleet - From The Fires EP (2017)


Koniec roku to nie jest dobry moment na odkrywanie takich perełek, ale zdarza się że jak się takową dorwie to nie ma sposobu i po prostu trzeba o niej napisać. Młodziutcy panowie, którzy grają w grupie Greta Van Fleet pochodzącej ze Stanów Zjednoczonych najwyraźniej mają własny wehikuł czasu, bo przenieśli się do nas z lat 70, prosto z koncertu Led Zeppelin w ich najlepszej, złotej erze...

Grupa jednak nie przeniosła się w czasie, bo powstała w 2012 roku w miejscowości Frankenmouth w stanie Michigan, ale w swojej twórczości i wizerunkowi scenicznym wyraźnie nawiązują do lat 70tych, a szczególnie do Led Zeppelin właśnie, co w połączeniu z ich młodzieńczą pasją i fenomenalnym wokalistą daje efekt wręcz piorunujący. Założyli go trzej bracia o swojsko brzmiących nazwiskach, a mianowicie bliźniacy (choć może tego nie widać na zdjęciach) śpiewający Josh (obecnie lat 21)*, grający na gitarze Jake (21) i grający na basie oraz klawiszach ich młodszy brat Sam Kiszka (18). Perkusistą do 2013 roku był Kyle Hauck, ale zastąpił go grający z chłopakami do dziś Danny Wagner (18). Fonograficznie zadebiutowali 21 kwietnia 2017 roku epką "Black Smoke Rising", a z kolei jak może się wydać wzorem Led Zeppelin**, 10 listopada uderzyli kolejnym wydawnictwem, podwójną epką "From The Fires" zawierającą materiał z poprzedniej, dwa nowe utwory i dwa covery. Tej właśnie niemal pełnometrażowej płycie się przyjrzymy i przysłuchamy.  

Okładka epki "Black Smoke Rising" skojarzyć się może z kolei z Deep Purple

Wpierw jednak rzut oka na minimalistyczną okładkę. O tym, co się na niej znajduje opowie nam sam Josh Kiszka: Nasze duże rodziny i najbliżsi przyjaciele spędzają wspólnie część letnich wakacji w miejscu zwanym Yankee Springs. Jesteśmy tam w samym środku lasu i każdej nocy rozsiadamy się wokół płonącego ogniska, gramy muzykę i opowiadamy sobie historie. Odkąd pamiętam uwielbiałem to, ponieważ przypominają mi o zamierzchłych czasach, gdy ludzie gromadzili się wspólnie wokół ogniska wraz ze swoją plemienną starszyzną  by wysłuchać opowieści o mądrości i odwadze, przekazując sobie tym samym historię ludzkości. Ten koncept przyświecał nam przy powstawaniu okładki i stąd też wziął się tytuł.

Na drugiej epce znalazło się miejsce dla ośmiu numerów o łącznym czasie nieco ponad trzydziestu dwóch minut, a otwiera ją energetyczne gitarowe "Safari Song" z gitarami jak wyjętymi spod palców Jimiego Page'a i perkusją spod pałeczek Johna Bohnama i wtedy wchodzi wokal. Nie, to nie jest Robert Plant, ale wrażenie że to jest on jest jak najbardziej na miejscu. Josh Kiszka ma niesamowitą skalę głosu i zdecydowanie się tutaj na Planta stylizuje - te same charakterystyczne linie, zająknięcia i wysokie krzyki. Absolutna rewelacja, która mimo korzystania z patentów legendarnej grupy nie jest żadną kopią, a przedłużeniem tego, co niegdyś wywindowało Led Zeppelin. Po nim wchodzi nieco wolniejszy, mroczniejszy i bardziej melodyjny "Edge Of Darkness" gdzie Josh ponownie brzmi trochę jak Plant, ale też wyraźnie się swoim głosem bawi i sprawdza swoje możliwości, a te są naprawdę niesamowite. Zeppelinowo też zdecydowanie jest w numerze zatytułowanym "Flower Power" i będącym pół-balladą opartą na akustycznej gitarze, klawiszach i folkowych zagraniach, które legendarna grupa uwielbiała, zwłaszcza w okresie "Czwórki". Jak słusznie zauważył w swojej recenzji Muzyczny Zbawiciel Świata (tutaj) Josh tak zgrabnie naśladuje Planta, że nawet były już wokalista Led Zeppelin dałby sobie wmówić, że to jakieś zaginione nagrania jego macierzystej, legendarnej kapeli. I rzeczywiście jest coś w tym i robi to naprawdę dobre wrażenie.

Greta Van Fleet 2017 - od lewej Jake, Josh, Sam i Danny

Pierwszy z dwóch coverów to "A Change Is Gonna Come" Sama Cooke'a który ten nagrał w 1964 roku. Z oryginału został w zasadzie tylko tekst, bo chłopaki całkowicie popłynęli w aranżacji i zrobili z osadzonego na orkiestrze i dęciakach rozbuchany rockowy bogaty pod względem brzmienia killer. Napędzany gitarowym riffem i klawiszami pozostaje w kręgu łagodniejszych, bardziej balladowych numerów, ale i tak jest ostro, zwłaszcza wtedy gdy dochodzą chórki, a Josh szarżuje kolejnymi Plantowskimi liniami. Następnie przyspieszamy w świetnym "Highway Tune" w którym znów ma się wrażenie, że Page wyciągnął z szuflady zaginiony numer, poprawił to i owo w brzmieniu i wypuścił. Ponownie jednak nie ma mowy o jakiej kolwiek "kiszce". Kawałek broni się kapitalnie nie tylko swoją energią, ale także fenomenalnym przetworzeniem patentów wyjętych prosto z Zeppelinów niemal dźwięk w dźwięk i linia wokalna w linię wokalną. Po nim pojawia się drugi z coverów, a mianowicie rozbudowana w stosunku do oryginały wersja "Meet On The Ledge" Fairpoint Convenction, który został nagrany w 1968 roku. Ów rewelacyjny do dziś, choć chyba mało kojarzony numer chłopaki również wzbogacili brzmieniowo i zagrali go znacznie dynamiczniej. Tu również przebijają się echa Zeppelinów, ale Josh jednocześnie pokazuje, że jego wokal inspirowany jest nie tylko Plantem i potrafi nadać swojej barwie nieco innego, ale równie charakterystycznego wyrazu, który skojarzył mi się trochę z... Freddiem Mercurym. 

Na przedostatniej pozycji znalazł się "Talk On The Street", który wraca do szybszych, bardziej przebojowych brzmień. Wraca patent z chórkami w tle, a Josh znów pokazuje pazur i możliwości swojego wokalu, również jak w poprzedniku o nieco mniej Plantowym zabarwieniu, ale z kolei bliższym Robertowi. Na koniec wpada znakomity "Black Smoke Rising" który ponownie czerpie z patentów Led Zeppelin, choć mi bardziej skojarzył się z brytyjskim The Brew. Różnica polega tutaj na wokalu gdzie Josh znów porywająco Plantuje, a zespół fantastycznie mu wtóruje w Page'owo- Paul Jonesowych liniach gitar i Bonhamowskiej perkusji. Do tego jeszcze przełamują kawałek delikatnym zwolnieniem gdzie wokalista pozwala sobie na porcję krzyków i jodłowań. 

Ocena: Pełnia
O rewolucji mowy nie ma, ale słuchając takich debiutów trudno nie stwierdzić, że teksty o śmierci rocka i o braku następców są zwyczajnie przereklamowane. Greta Van Fleet nie przeciera żadnych nowych szlaków, ale zaraża energią i pasją, którą by mogli obdarować wiele współczesnych zespołów, nie tylko rockowych. Dodatkowym atutem jest udane nawiązywanie do legendarnej grupy, które nie jest jedynie przetworzeniem, a świadomym ruchem mającym na celu kontynuować podróż tamtego zespołu i to w trzydzieści pięć lat od ostatniej płyty tegoż. Chłopaki są też całkowicie świadomi tego, co robią, a robią to naprawdę dobrze. Wreszcie to płyta, której słucha się naprawdę świetnie i pokazująca ogromny potencjał jaki drzemie w Grecie Van Fleet. Chłopaki, a zwłaszcza Josh, mają umiejętności i w mojej ocenie sporo mogą w przyszłości namieszać, aczkolwiek mam nadzieję, że na kolejnym, może już faktycznie pełnometrażowym, zdecydują się na rozszerzenie swojego grania o własną tożsamość, bo ta choć wypadając bardzo przekonująco i zaskakująco świeżo wciąż bazuje na Led Zeppelin i następny album o podobnej strukturze bardziej im zaszkodzi niż pomoże. Trzymam za nich kciuki i gorąco polecam - robi bowiem wrażenie, jakiego dawno nie zrobiła na mnie jakakolwiek nowa formacja.



* Dokładnie tyle samo miał lat (!) Robert Plant w chwili wydania debiutanckiego albumu z Led Zeppelin.

** Pierwsza i druga płyta Led Zeppelin pojawiły się w tym samym roku, a mianowicie 1969. "Led Zeppelin" miał bowiem swoją premierę 12 stycznia, a "Led Zeppelin II" 22 października. Przypadek? Nie sądzę!

Specjalne podziękowania za zwrócenie uwagi na Gretę Van Fleet lecą dla naszej stałej czytelniczki Radiomuzykant-ki, która parę dni zrobiła mi tą grupą cały wieczór. Dziękuję! 

Wypowiedź Josha w tłumaczeniu własnym. Warto przeczytać wywiad z chłopakami, który znalazł się na łamach Billboard (tutaj). Polecam też bardzo dobry koncert, w zaskakująco dobrej jakości, który panowie dali 19 października tego roku w Los Angeles w klubie Troubador (do obejrzenia tutaj)

Przypominamy też o rekrutacji na redaktora/redaktorkę LupusUnleashed. Szczegóły znajdziecie tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz