Napisał: Jarek Kosznik
20 października bieżącego roku miała miejsce
premiera szóstej pełnowymiarowej płyty amerykańskiego zespołu Veil of Maya pod
tytułem „False Idol”. Grupa słynąca z ugruntowanej pozycji na scenie
technicznego metalu znana jest z nietuzinkowego podejścia do szeroko rozumianej
muzyki spod znaku progresywnego metalu czy deathcore’u, a „głównodowodzącym” i
autorem większości materiału jest gitarzysta Marc Okubo. Najnowszy album Veil
of Maya jest także drugim kolejnym z udziałem wokalisty Lukasa Magyar’a,
którego dużego wpływu na kształt muzyki grupy nie sposób nie zauważyć. Czy
„False Idol” wniósł coś nowego do twórczości zespołu? Jak wypada na tle
poprzedników? Czy wokalista Lukas Magyar miał duży wpływ na proces twórczy
albumu? Czy płyta układa się w jakiś spójny koncept? Odpowiedzi na te pytania
znajdziecie w dalszej części recenzji...
Płytę otwiera spokojny, króciutki, klimatyczny
„Lull” wprowadzający specyficzną atmosferę towarzyszącą całemu albumowi. W tle
recytowane są słowa, głosem „tyrana” czyli tytułowego „fałszywego idola”.
Spokój trwa tylko trzydzieści siedem sekund, ponieważ po nim wchodzi znienacka
ostry i brutalny „Fracture”. Jedyne w swoim rodzaju riffy i artykulacje Marc’a
Okubo od razu zawłaszczają umysł słuchacza. Szczególnie oryginalny jest riff na
wstępie gdzie słychać zabawy wajchą gitarowa rodem z utworu „Leeloo” z poprzedniej
płyty „Matriarch”. Żartobliwie rzecz ujmując, momentami dźwięk modulowany
wajchą przywołuje na myśl osobę gwiżdżąca z zachwytu z powodu atrakcyjności
drugiej osoby. Kolejny, drugi wydany singiel „Doublespeak” jest stylistycznie
bliski poprzedniej płycie. Znakomite wyważenie melodii i ciężaru, fantastyczne
partie wokalne Lukas’a Magyar’a, porywający refren, skręcający kostki breakdown
i mocne zakończenie.
Następny na płycie „Overthrow”, czyli pierwszy z
opublikowanych singli rozpoczyna się dość śmiesznie brzmiącym riffem, jednakże
klimat utworu momentalnie zmienia się z nadejściem pierwszej zwrotki.
Melancholijne, brzmiące bardzo metalcore’owo motywy przeplatają się z bardziej
progresywnymi elementami. Wokalista pokazuje tutaj pełnie warsztatu swobodnie
przechodząc z głębokiego growlu/screamu do bardzo wysokich partii wokalnych.
Lukas Magyar dysponuje jednym z najwyższych głosów we współczesnym progresywnym
metalu, aczkolwiek w rozmowie ze mną nie był w stanie precyzyjnie określić swojej skali.
Bezsprzecznie jeden z najmocniejszych momentów na płycie. Kolejny,
również singlowy „Whistleblower” rozpoczyna się bardzo skocznym wręcz tanecznym
motywem, gdzie znów słyszymy momentami dziwne artykulacje tym razem w stylu
gwizdka. Słychać w zwrotce podobieństwo do starszego utworu „We Bow in its
Aura”. Podobnie jak do poprzednich singli powstał teledysk, tym razem w
klimacie horroru klasy B. W „Echo Chamber” poza oczywistymi elementami
stylistycznymi zespołu słychać odniesienia do zespołu Periphery, szczególnie w
warstwie wokalnej. Bardzo ciekawy jest „Pool Spray”, będący śmiałym połączeniem
trochę absurdalnych brzmieniowo pojedynczych fraz, riffów Meshuggah rodem z
utworu „I”, popowego mostka i porywającego, prawdopodobnie najlepszego na
płycie refrenu.
Kolejne dwa utwory „Graymail” i „Manichee”, są w
mojej ocenie najsłabszymi momentami na płycie, nie ma w nich niczego specjalnie
porywającego, chociaż oczywiście też są całkiem niezłe. Potem wchodzi
„Citadel”, w pierwszej części bardzo melodyjny i spokojny, potem wchodzą
cięższe motywy gitarowe inspirowane w pewnym stopniu klasycznym metalem
progresywnym w stylu Dream Theater, a także bardziej współczesną grupą
Tesseract. Wszystko jest tradycyjnie okraszone fajnymi frazami śpiewu. Po
okresie wytchnienia przyszedł czas na najintensywniejszy i najbardziej wściekły
moment albumu w postaci utworu „Follow Me”. Motywy gitarowe rodem z pierwszych
płyt, techniczne i złowieszczo brzmiące od razu określają galopujące tempo
utworu. Druga cześć utworu jest nawet bardziej intensywna niż pierwsza, gdyż
mamy tu do czynienia z „ muzyczną serią z karabinu maszynowego” która na tle
nieco dziwnych, wręcz ironicznych dźwięków, wgniata słuchacza w fotel.
Następny, mięsisty „Tyrant”, oparty głównie na klasycznych „djentowych” połamańcach,
pomieszany z odrobiną elektroniki w tle
nie daje wytchnienia. Kolejny monolog tytułowego „fałszywego idola” przechodzi
płynnie w zamykający płytę „Livestream”. Jest to perfekcyjny przykład
zakończenia płyty, scalającego całość i zawierającego wszystkie elementy
zawarte we wcześniejszych kompozycjach. Bardzo dużym zaskoczeniem jest tutaj
śpiew wokalisty w refrenie, który śpiewa niemalże w identycznym stylu jak
zmarły niedawno wokalista Linkin Park, Chester Bennington w utworze „Somewhere
i Belong” notabene jednym z moich ulubionych utworów w czasach gimnazjum. Utwór
kończy się lekko ambientową wariacją powyższego riffu z refrenu.
Ocena: Pełnia |
„False Idol” jest moim zdaniem najbardziej
dojrzałą, spójną, bogatą w riffy i
najlepszą płytą w historii zespołu. W przeciwieństwie do poprzednich
wydawnictw, zgodnie z wypowiedziami artystów jest to koncept album, oparty na
postaci „fałszywego idola”, jego losach, zmaganiach czy despotycznej tyranii.
Wokalista Lukas Magyar w porównaniu do „Matriarch” miał znacznie więcej czasu
żeby opracować linie melodyczne i napisać całą historie „tyrana”. Lukas
pokazuje na „False Idol” pełnię swojego warsztatu, zadowalając chyba wszystkich
fanów zespołu, nawet tych początkowo sceptycznych wobec jego obecności w Veil
of Maya. Muzykom udało się wymieszać ze sobą ciężar pierwszych płyt, z
melodyjnością „Matriarch”. Pomimo obecności trzynastu utworów cały album trwa
nieco ponad 44 min, jednakże to nic nowego, ponieważ Veil of Maya zawsze
słynęło z krótszej formy muzycznej, szczególnie w okresie mocniejszej
inspiracji deathcore’em. Tradycyjnie nie ma też solówek, ale nie traktuje tego
jak wadę, gdyż wiele riffów można nazwać takimi „małymi solówkami”. Pewnym
minusem tej płyty jest momentami zbyt dużo breakdown’ów, które z czasem trochę
przytłaczają. Na pewno jest to album wymagający głębszego, wielokrotnego
przesłuchania, po to by wydobyć z niego sedno. Reasumując, jest to żelazny
kandydat do tytułu albumu roku, a w moim
prywatnym rankingu, raczej nic go w tym roku nie przebije.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz