sobota, 18 listopada 2017

Collapse Under The Empire - The Fallen Ones (2017)


Niektórzy twierdzą, że moda na lata 80 już się skończyła, ale nie jest to chyba do końca prawda. Niedawno w kinach można było oglądać stylizowanego na ten okres trzecią część marvelowskiego "Thora" i sequel słynnego "Blade Runnera". W muzyce zaś co rusz sięga się po charakterystyczną dla tamtych czasów elektronikę i robią to nie tylko najsłynniejsi artyści, ale także Ci mniej znani. Być może nieliczni kojarzą niemiecką grupę Collapse Under The Empire, która w przyszłym roku będzie obchodzić dziesięciolecie powstania, ma na swoim koncie sześć albumów studyjnych (wliczając w to najnowszy) oraz pięć epek. Dla mnie najnowszy "The Fallen Ones" to pierwsze i zapewne nie ostatnie zetknięcie z pochodzącym z Hamburga duetem. Co znalazło się na wydanym 20 października tego roku albumie?

Zanim przejdziemy do muzyki proponowanej przez Chrisa Burda i Martina Grimma trzeba spojrzeć na świetne grafiki zdobiące okładkę i środek kartonikowego opakowania płyty. Obrazy sporządzone przez Loukasa P. kapitalnie wpisują się w tematykę albumu, jej klimat i jakby od niechcenia kierują w stronę wspomnianej już drugiej części "Blade Runnera". Przednia część okładki prawie w całości spowija czerń, a jak pamiętamy wszystkie dobre rzeczy zaczynają się od czerni. Ta niemal zdaje się rozszerzać najazdem kamery na odwróconą literę T, która przedstawia postać wędrującą przez pustynię niczym bohater grany przez Ryana Goslinga. Na horyzoncie majaczą budynki zasypane piaskiem i zapomniane przez czas. Na środku dużymi literami nazwa grupy, nieco niżej od prawej mniejszymi tytuł płyty. Osobiście wolałbym, żeby tytuł płyty był tak samo wyśrodkowany jak nazwa grupy, ale i tak robi wrażenie. Jedno i drugie wyśrodkowano na tylniej części okładki gdzie wraz ze spisem utworów znalazła się grafika przedstawiająca budynki zasypywane przez burze piaskową, a na jednym z nich stoi postać owego wędrowca i spoglądającego na horyzont, jakby wypatrywał jakiegoś ważnego wydarzenia albo na kogoś czekał. W środkowej części opakowania trzy grafiki układają się w jedną całość, na której widać wędrowca przemierzającego pustynię i owe zapomniane, opuszczone już zapewne miasto zasypane przez piaski. Wreszcie grafika ostatnia, która znalazła się na założonym do środka prawym skrzydełku - wędrowiec wkracza do miasta i mija monumentalne wieżowce, które jeszcze nie zdążyły się rozsypać i popaść w ruinę. Co tu dużo mówić - świetne.

Na płycie znalazło się dziewięć numerów o łącznym czasie czterdziestu ośmiu minut, które złożyły się na instrumentalną historię osadzoną gdzieś w niedalekiej, dystopijnej i pesymistycznej dla ludzkości przyszłości. Nie oznacza to jednak, że pośród tej muzyki nie ma płomyczka nadziei, a dźwięki są ponure. Po krótkim filmowym "Prelude" rozpiętym na delikatnym pianinie i elektronicznym rozwijającym się pasażu wchodzi utwór tytułowy, który rozpoczyna podróż naszego wędrowca, nazwijmy go sobie Ryanem. Wraz z perkusyjnym bitem, elektroniką niemal wyrwaną z Vangelisa i lekkim wietrznym gitarowym riffem Ryan mozolnie pokonuje diuny pustyni wiedząc, że niedługo dojdzie do miasta majaczącego na horyzoncie. Skojarzenia muzyczne, które najbardziej przychodzą na myśl obok Vangelisa to oczywiście Clint Mansell (zwłaszcza z soundtrackiem do znakomitego "The Fountain"), Mogwai czy God Is An Astronaut jednakże Collapse Under The Empire nie kopiuje wymienionych, inspiracje są czytelne, ale muzyka ma zdecydowanie własny charakter o niezwykłym pięknym klimacie i zaskakującym ciepłym brzmieniu, gdzie post-rock fantastycznie łączy się z synth-wave'em. Równie filmowo brzmi "Dark Water", który poraża swoim nieco mroczniejszym brzmieniem i  kapitalnym budowaniem atmosfery. Ryan wie, że miasto jest już niedaleko, ale po drodze minie jeszcze pozostałości zbiornika wodnego w którym jeszcze ostały się resztki wody, która nie zdążyła jeszcze wyschnąć.


W "A Place Beyond" miasto jest coraz bliżej, jeszcze kilka kroków i Ryan stanie pośród wieżowców pamiętających lepsze czasy. Tu wyraźnie panowie uderzają w lata 80 - elektronika razem z perkusją pulsuje i napędza całość przenikając się z delikatną, wietrzną gitarą. Po nim następuje płynne przejście do "Blissful", który pozostaje w stylizacji na lata 80, ale synth-wave'owa elektronika jest tutaj zdecydowanie mroczniejsza. Ryan dotarł już do miasta, właśnie nadaje morsem informację dla innych ocalałych ludzi, że znalazł metropolię nadającą się do rozpoczęcia nowej cywilizacji. Błogi stan nadziei na lepsze jutro słychać też w "The Forbidden Spark", który po dwóch szybszych numerach jest wolniejszy i bardziej liryczny, choć nie brakuje w nim mrocznej, filmowej w duchu elektroniki i szybszych uderzeń perkusji. Najwyraźniej Ryan znalazł w porzuconym mieście elektrownię, która rozświetli miasto gdy nadejdzie noc. Następny w kolejce "The Holy Mountain" wycisza się jeszcze bardziej, delikatnie rozwija. Ryan wszedł na górę znajdująca się gdzieś pośrodku miasta, być może nawet na najwyższy budynek i spogląda na nie. W następnym utworze zatytułowanym "Flowers from Exile" do Ryana spływają pierwsze informacje, że inni ludzie już zmierzają do nowego miasta gdzie narodzi się nowe społeczeństwo. Bardziej liryczna, przestrzenna sfera kompozycji delikatnie wyłania się z ciszy i przeciągle, powoli się rozwija w czasie prowadząc do ostatniego numeru pod tytułem "The End Falls". Ryan zapewne wita pierwszych ludzi, którzy przyszli na jego wezwanie, upadek końca jest coraz bliższy, a nowe społeczeństwo wkrótce rozkwitnie na gruzach dawnej cywilizacji. Żywa, mroczna elektronika zdaje się brzmieć jak maszyny, które po latach z chrzęstem i brzękiem zaczęły ponownie pracować na rzecz ludzi. Pierwsze światła rozbłyskują w oknach, pomruk instalacji budzi kolejne urządzenia, by wyprodukować energię i żywność.

Ocena: Pierwsza Kwadra
"The Fallen Ones" wyróżnia się na tle innych płyt post-rockowych tym, że wykorzystuje się w niej elektronikę w stylistyce synth-wave'owej, co nadaje całości zupełnie innego charakteru i wymiaru. Mniej tutaj powielania schematów i założeń gatunkowych, a znacznie więcej swobody i bogatego brzmienia. Collapse Under The Empire wyraźnie stawia tutaj na filmowość i złożone obrazy współgrające z muzyką i naszą wyobraźnią. To płyta, której słucha się naprawdę dobrze i za każdym razem odkrywa się w niej coś nowego. Z drugiej strony trochę szkoda, że przez większość czasu dominuje na nim elektronika, bo gitarowych struktur, zwłaszcza tych szybszych, mogło być trochę więcej, ale jednocześnie ich brak nie przeszkadza w odbiorze. W swoim gatunku jest to album interesujący i różniący się od identycznych w założeniach krążkach post-rockowców, którzy rzadko wyściubiają koniuszki swoich nosów poza schemat swojego gatunku.


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR. Opis nowych ocen znajdziecie tutaj. Przypominamy o naborze na nowych redaktorów LupusUnleashed - szczegóły tutaj.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz