czwartek, 16 listopada 2017

SMS z Polski: Smash, A.P.A.M.A.U,


Czas na trochę polskich płyt i małą podróż z palcem po mapie. Odwiedzimy starych znajomych i nowych kolegów, którzy lubią grać rocka. Takiego bez udziwnień, z chwytliwą melodią, zupełnie nieodkrywczego, często z trafiającym w sedno tekstem, wreszcie takiego, którego słucha się bardzo przyjemnie. Pakujcie się do naszego redakcyjnego przegubowego Ikarusa - ruszamy!

1. Smash - Smash (2017)

Kojarzycie poznańską formację Superhalo? Smash to jej poznańsko-śremski odprysk stawiający na garażowy rock'n'roll zabarwiony latami 70tymi i polany alternatywnym sosem. W przeciwieństwie jednak od Superhalo śpiewa się tu po angielsku, a nawet sięga po pewien cover, który też był coverem. Na debiutanckim albumie zatytułowanym po prostu "Smash" znalazło się miejsce na osiem numerów, z czego siedem to autorskie kompozycje zespołu, a całość zamknęła się w czasie trzydziestu ośmiu minut.

Energetycznym, surowym basem otwiera "Harder to Fit", po chwili dołącza mocno osadzona w tle pochodowa perkusja i ostry, surowy gitarowy riff. Paradoksalnie utwór wcale nie przyspiesza, jest raczej wolny i duszny. Spokojny jest także bardzo udany wokal, który dopełnia przebojowy, ale dość ponury, trochę stonerowy w duchu początek, który świetnie rozwija się na sam finał. Po nim pojawia się "After All", który od początku jest dużo bardziej żywiołowy, gitarowy i melodyjny. To, co zwraca uwagę szczególnie to fakt, że panowie nie zalewają nas jazgotem, a kontrastują ostrzejsze riffy i wejścia lżejszymi fragmentami i lekkimi wokalami, by następnie płynnie rozwijać je w szybsze, bardziej melodyjne rejony - przez co muzyka w żaden sposób nie staje się monotonna ani nudna. Znakomity jest numer trzeci, czyli "Monster ate my breakfast" który wraca do nieco surowszego brzmienia i pochodowych klimatów. Ma w sobie coś ze skradania, strachu i niepewności, jednocześnie mający w sobie wiele z tej dziecinnej fascynacji. Zupełnie jakby jednocześnie się obserwowało potwora, który pochłania nasze śniadanie, zza kanapy i chciało do niego podejść, a następnie mocno przytulić. Na czwartej pozycji znalazł się "Stand by". Tu od razu jest mocno i gitarowo, trochę staromodnie, a trochę nowocześnie. Zupełnie jakby wymieszano Queens Of The Stone Age z choćby takim The Brew i wreszcie polano to wszystko The Rolling Stones. Równie sympatyczny jest "Anytime", który otwiera drugą połowę płyty. Perkusyjny, marszowy bit i gitarowe riffy i kolejne nieco pochodowe tempo, które na finał przechodzi w świetny mocniejsze i melodyjne rozwinięcie. Po nim wskakuje "Fly" wracający do surowego, gitarowego grania, które brzmieniem przypomina trochę The Royal Blood z wokalem a'la młody Ozzy Osbourne. Wspomniany cover to utwór Anthony'ego Newleya i Lesliego Briccusse'a "Fellin Good" który jest najbardziej znany w wersji Niny Simone. Ten różni się od oryginału i od słynnego wykonania Muse tym, że jest to wersja surowsza, ale i mniej bombastyczna. Wreszcie, jest to też wersja bardzo udana, której dobrze zrobiło przełożenie w grunge'owe, stonerowe brzmienie nadając mu nieco doomowego klimatu. Płytę wieńczy "Boner" w którym ponownie najważniejsza rolę odgrywa perkusja i bas, a gdy dołącza gitara robi się ponownie odrobinę jakby był to utwór QOTSA.

Ocena: Pierwsza kwadra
Smash zadebiutowało płyta spójną, atrakcyjną brzmieniowo i świeżą mimo przetwarzania doskonale znanych patentów. Sprawna sekcja rytmiczna i dobre wokale zdecydowanie napędzają te osiem numerów, ale pośród podobnych, zwłaszcza zagranicznych zespołów którymi ewidentnie się panowie inspirują przeszkodą jest moim zdaniem trochę to, że całość zlewa się ze sobą, a teksty mogłoby być po polsku. Można by też zrezygnować z oklepanego coveru i postawić na coś co jeszcze nie było zrobione w innej wersji. Te trzydzieści osiem minut mija szybko i przyjemnie, ale fajnie by było gdyby panowie znaleźli swój własny kierunek i jeszcze bardziej rozbudowali swoje brzmienie, bo póki co mimo że jest naprawdę dobrze, to niestety nie ma zaskoczenia. 



2. A.P.A.M.A.U - Mikstejp (2017)

Brakowało mi takiej Comy i głosu Roguca... zaraz coś się nie zgadza. Zespół nazywa się A.P.A.M.A.U, a to jest ich trzecia płyta, ale pierwsza pełnometrażowa i wcale się nie zgrywam pisząc, że brzmią trochę jak stara Coma, bo nawet Jacek Fabianowicz przypomina trochę swoją barwą i wokalem dawnego Roguckiego, a zarazem brzmi jakże odmiennie od niego. Sęk polega na tym, że ta wrocławska grupa brzmi dokładnie tak jak powinna dziś brzmieć bardziej znana kapela z Łodzi. Coma wydała co prawda niezłe "Metal Ballads vol. I" a na ostatnim koncercie bardzo mi się podobali, ale należy podkreślić, że mimo pewnych podobieństw A.P.A.M.A.U brzmi też nieco inaczej i bardziej naturalnie. Pamiętacie ich jeszcze?

Przyznam się, że zdążyłem o nich zapomnieć w natłoku spraw i różnych innych zespołów, ale nie dlatego że byli słabi, po prostu na tej samej zasadzie jak często zapominamy o zabraniu chusteczki do nosa wychodząc z domu. Najnowsze wydawnictwo Wrocławian pojawiło się pod koniec kwietnia i zawiera dziesięć energetycznych rockowych kawałków, tym razem częściowo po polsku, a częściowo po angielsku rozłożonych równomiernie. Pamiętam, że poprzednie dwie epki były naprawdę dobre, warto więc sprawdzić czy pełnometrażowy debiut jest równie udany. Podobnie jak poznańsko-śremski Smash panowie postawili na trzydzieści osiem minut (bez pięciu sekund), ale tu zmieściło się dziesięć numerów - osiem polskojęzycznych i dwa po angielsku. Interesującym zabiegiem jest także wykorzystanie świeżych nagrań i aluzji do rzeczywistości jak choćby słowa "muzyka łagodzi obyczaje", które nie tak dawno zdenerwowały ekipę rządzącą, a które znalazły się we wstępie do jednego z numerów. Bardzo udana jest też sesja zdjęciowa zdobiąca okładkę i... książeczkę z tekstami, której brakowało przy poprzednich wydawnictwach. A jak przedstawia się nowe A.P.A.M.A.U od strony muzycznej?


Otwiera energetyczny, skoczny "Rokenrolo" komentujący sytuację muzyków w czasach streamingu i marzeniach, o które mimo wszystko warto walczyć. Prosty i chwytliwy tekst współgra z warstwą muzyczną w której dominuje bas i nieco łagodniej zarysowana niż na Smash perkusja. Bardziej melodyjny "Alfred" jest równie udany, odrobinę lżejszy i tekstowo poruszający podobną tematykę. Strzałem w dziesiątkę jest numer trzeci czyli "Szanse niewielkie" gdzie wita nas głos Jurka Owsiaka mówiącego o tym, że wiele propozycji przychodzi, a jak nie drzwiami to oknami (co jest aluzją do przysłanej do jury Przystanku Woodstock płyty oprawionej w okno)*. Cięższe, nieco wolniejsze i ponownie melodyjne brzmienie i znów trafny, chwytliwy tekst. Następny w kolejce jest świetny, zdecydowanie cięższy"11:57" z witającym na początku tekstem prezydenta Trumpa, który chce zbudować wielki mur. Perkusyjnym marszem zaczyna się równie udany "150", a następnie rozwija się w prosty i chwytliwy szybki kawałek. Po nim czas na anglojęzyczny, niezły "Come & Go" o bardziej balladowym charakterze, a następnie na utwór "Niezmiennie" w którym myślą przewodnią jest wspomniany już cytat który wzbudził niemałą sensację w Sejmie. Jest to też jeden z lepszych numerów na płycie, choć trudno jednoznacznie wskazać który jest gorszy, a który lepszy, bo wszystkie są na tak samo dobrym poziomie. Udany jest także "Nic nade mną" z rozbudowanym słowotokiem w końcówce, by następnie przejść w dość ponury, poetycki, ale nie stroniący od mocnych gitar "Katamaran". Album wieńczy miniaturka "Wake Up", który nie wiedzieć czemu wydała mi się takim trochę hołdem dla zmarłych w mijającym roku muzyków Chestera Bennigtona i Chrisa Cornella.

Ocena: Pierwsza Kwadra
A.P.A.M.A.U nie wyważa żadnych drzwi, ale to nie znaczy że ich debiut pełnometrażowy nie jest dobry. Płyta jest bardzo solidna, zarówno pod względem brzmienia jak i sfery tekstowej, choć szaleństw nie należy się tutaj spodziewać. Plusem jest zdecydowanie postawienie na większą ilość polskojęzycznych tekstów i śmiałe nawiązywanie, choć w samych lirykach nie dosłowne, do wypowiedzi polityków i znanych osobistości, które w pierwszym zderzeniu nieco mnie denerwowały, ale później zdecydowanie zaczęły się integrować z muzyką i zamysłem twórczym wrocławian. To grupa, która robi kawał dobrej roboty i trochę mi szkoda, że nie są rozpoznawalni, bo z każdego numeru przebija szczerość i autentyczna radość z grania, nawet jeśli tym razem teksty są nieco bardziej pesymistyczne. Warto dać im szansę i czekać na album, który sprawi że przebiją się do szerszej świadomości, bo potencjał w tej kapeli jest spory i żal by było, żeby miał się zmarnować.


* Tym zespołem jest oczywiście A.P.A.M.A.U (tutaj)

Płyty przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości zespołów Smash i A.P.A.M.A.U . Opis nowych ocen znajdziecie tutaj. Przypominamy o naborze na redaktora/redaktorkę LupusUnleashed (tutaj).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz