Zaledwie kilka miesięcy po wydaniu siódmego albumu studyjnego "Emperor of Sand" panowie postanowili wydać epkę na którą złożyły się kompozycje nad którymi pracowali przy okazji najnowszego jak i poprzedniego "Once More 'Round the Sun". Płytka wyszła nieco nieoczekiwanie, bowiem zaczęło się od plotki jakoby w tym roku miał się pojawić jeszcze jeden materiał studyjny. Szybko się jednak okazało, że jest to prawda, a wraz z jej wydaniem Mastodon ogłosił, że pojawi się w tym roku w Polsce ponownie, tym razem w Warszawie. Czy zawierające cztery numery "Cold Dark Place" jest równie udane, jak jeszcze świeżutki "Emperor of Sand"?
Niespełna dwudziestodwuminutowa płyta ma jak zwykle u Mastodona świetną okładkę. Kapitalny, utrzymany w ciemnych barwach obraz ukazuje sękate poskręcane konary drzew pośród których stoi zapomniana rozpadająca się chatka. W oknie skąpo oświetlonej światłem świecy widać zgrabioną postać starca, który zapewne rozmawia ze Śmiercią, która przyszła do niego jako szkielet. Nd całością unosi się księżyc w ostatniej kwadrze, a zarówno nazwa grupy i tytuł epki zostały świetnie wpisane w ramkę okalającą obraz. Na zawartość epki złożyły się zaś, jak wspomniałem, cztery numery: trzy z nich powstały przy okazji poprzedniej płyty, a jeden podczas sesji najnowszego, tegorocznego pełnometrażowego wydawnictwa pochodzącego z Atlanty zespołu.
Nieco zaskakujący może być początek płytki, czyli trwający nieco ponad sześć minut balladowy "North Side Star" o sennym, lekko unoszącym się klimacie. Po trzech minutach nagle zmienia się nastrój, bo utwór przyspiesza w funkowe, skoczne rejony i wieńczy go soczysta, lekko niedostrojona solówka. A do tego wszystkiego przejmujący wokal gitarzysty Brenta Hindsa. Po nim wtacza się rozpędzony, surowy i zdecydowanie bardziej Mastodonowy "Blue Walsh", którego czas zamknął się w pięciu minutach z sekundami. Brann Dailor, perkusista grupy, przejmuje tutaj obowiązki wokalne, a sam utwór będąc zdecydowanie szybszym od poprzednika unosi się w przestrzeni dość delikatnie i mrocznie zarazem, by wybuchnąć właściwie dopiero na finał. Numer trzeci to "Toes to Toes", który otwiera akustyczny wstęp, a następnie szybko przechodzi się do surowego riffingu i brzmienia niczym z "Show Yourself" z najnowszego pełnometrażowego. Klimat jest jednak również dość spokojny, ale absolutnie porywający swoją progresywną konstrukcją i przejmującą liryczną stroną. Wreszcie, to także najostrzejszy kawałek na tym materiale. Finał epki to utwór tytułowy mający w sobie coś z Black Sabbath, zwłaszcza jeśli wsłuchać się nieco w nosowy wokal Brenta Hindsa. Blisko tutaj także do przejmującego "Jaguar God" z "Emperor Of Sand". To również bodaj najbardziej zaskakująca kompozycja na tej płytce - nie epatująca rozpędzonymi riffami, a znacznie bardziej nastawiona na liryczność, emocje i klimat. To utwór charakteryzujący się smutkiem, desperacją i izolacją, w którym z mroku przechodzi się do światła.
Ocena: Pełnia |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz