Fascynują
i sprawiają, że gitara staje się czymś więcej niż zwykłym instrumentem.
Zachwycają uszy i duszę magią dźwięków, jakie wydobywają za pomocą
palców lub kostek grając na strunach swoich instrumentów, wyróżniając
się tym samym spośród pozostałych muzyków, a często sprawiając, że na
zawsze stają się częścią historii muzyki, nie tylko rockowej, ale także
jazzowej i bluesowej.
W dzisiejszej odsłonie redaktor naczelny opowie o Paco de Lucii...
W dzisiejszej odsłonie redaktor naczelny opowie o Paco de Lucii...
Zmarły miesiąc temu Paco de Lucia, gitarzystą rockowym nie był. Nie było to też jego prawdziwe nazwisko. Francisco Sánchez Gómez, bo tak nazywał się naprawdę hiszpański wirtuoz gitary, grał muzykę flamenco. Dla mnie jednakże jego muzyka ma ogromne znaczenie...
1. Biografia
Urodził się 21 grudnia 1947 roku w Algeciras, mieście w południowej Hiszpanii, a dokładniej w Andaluzji w prowincji Kadyksu nad Zatoką Algeciras. Swoją pierwszą gitarę Paco de Lucia (który nazwał się tak na cześć matki Lucii Gómez) dostał od ojca w wieku pięciu lat i w latach 1952-58 uczył się gry flamenco. Debiutował w 1958 roku publicznym występem w Radiu Algeciras. Rok później otrzymał nagrodę specjalną w konkursie Festival Concurso Internacional Flamenco de Jerez de la Frontera. Od 1963 roku, przez trzy sezony koncertował wraz z grupą tancerzy Josè Greco, a w 1964 roku przeprowadził się do Madrytu, gdzie razem z gitarzystą Nino Ricardem nagrał dwa albumy, a następnie trzy utwory ze swoim starszym bratem Ramonem. W 1967 dołączył do Festival Flamenco Gitano, corocznej trasy koncertowej flamenco. W tym samym czasie nagrał swój pierwszy solowy album "La fabulosa guitarra de Paco de Lucia", a w w 1969 nagrał "Fantasia Flamenca",
gdzie po raz pierwszy zdefiniował swój własny styl, w pewnych
motywach odbiegający od przyjętych tradycji, reguł i klasycznej muzyki flamenco. W latach 70 nagrał trzy albumy studyjne, kolejno "El Duende Flamenco" w 1972, "Fuente y Caudal" w 1973 oraz "Almoraima" w 1976. Ponadto, w tym samym czasie nagrał dziewięć albumów ze słynnym później śpiewakiem flamenco Camaronem de la Isla.
Od 1977 roku koncertował i nagrywał z muzykami jazzowymi Alem Di Meolą i Johnem MacLuaghinem oraz Larrym Corryelem. 5 grudnia 1980 doszło do głośnego koncertu w piątkowy wieczór w San Francisco, gdzie wraz z
Johnem McLaughlinem i Alem Di Meola zagrał przed 10-tysięczną
publicznością. Podczas tego wieczoru została nagrana płyta "Friday Night in San Francisco", która została wydana w roku kolejnym, odniosła ogromny sukces i dotychczas sprzedana została w 1,5 mln egzemplarzy. Zrealizował z nimi także dwa albumy studyjne, kolejno "Castro Marin" wydany w tym samym roku oraz "Passion, Grace and Fire" zrealizowany w dwa lata później.
Nagrywał także muzykę do filmów takich jak "Carmen" Carlosa Saury, czy "La Sabina" i "Los Tarantos" José Luisa Borau. Utrzymywał również kontakt z Chickiem Coreą (znanym choćby z jazzrockowej grupy Return to Forever). W 1991 roku nagrał z orkiestrą de Cadaques płytę "Concierto de Aranjuez" Joaquina Rodrigo. W 2004
De Lucia otrzymał nagrodę Księcia Asturii w dziedzinie sztuki,
najważniejszą i najbardziej prestiżową nagrodę tego typu w Hiszpanii.
Zmarł 25 lutego 2014 roku na atak serca. Miał 67 lat.
2. Refleksja
Nie śledziłem jego kariery i nie znam wszystkich jego płyt, a mimo to uważam go za jednego z najwspanialszych gitarzystów jakich dane mi było usłyszeć, jakich nosiła nasza planeta. Po raz pierwszy usłyszałem jego dźwięki gdy byłem małym chłopcem, najprawdopodobniej było to jeszcze wtedy kiedy tata puszczał Zeppelinów czy Deep Purple. Często puszczał i robi to nadal także z Milesem Daviesem, Weather Report i innymi grupami około jazzowymi. Wtedy też usłyszałem muzykę Paco de Lucii po raz pierwszy, najpierw z dwupłytowej składanki, a następnie ze wspólnego koncertu z Meolą i McLaughinem. Urzekające piękno, delikatność, melancholijność i niezwykłe podejście do gitary wypełniały jego kompozycje. Wtedy było to szokiem, dziś nie tylko często wracam do jego dźwięków, ale także odkrywam na nowo. Jego muzyka to przeżycie wewnętrzne, uspokajanie duszy i jednoczesne jej przeniesienie do innego wymiaru. Piękno i niesamowitość, której nie udało się chyba uwzględnić i przelać tak mocno i pełnie w ten instrument żadnemu ze znanych mi gitarzystów. Absolutna perfekcja, mistrzostwo i czar pozostawiający w pamięci głębokie i niezatarte do końca wspomnienia.
3. Al di Meola/John McLaughin/Paco de Lucia - Friday Night in San Franscisco (1981)
Nie śledziłem jego kariery i nie znam wszystkich jego płyt, a mimo to uważam go za jednego z najwspanialszych gitarzystów jakich dane mi było usłyszeć, jakich nosiła nasza planeta. Po raz pierwszy usłyszałem jego dźwięki gdy byłem małym chłopcem, najprawdopodobniej było to jeszcze wtedy kiedy tata puszczał Zeppelinów czy Deep Purple. Często puszczał i robi to nadal także z Milesem Daviesem, Weather Report i innymi grupami około jazzowymi. Wtedy też usłyszałem muzykę Paco de Lucii po raz pierwszy, najpierw z dwupłytowej składanki, a następnie ze wspólnego koncertu z Meolą i McLaughinem. Urzekające piękno, delikatność, melancholijność i niezwykłe podejście do gitary wypełniały jego kompozycje. Wtedy było to szokiem, dziś nie tylko często wracam do jego dźwięków, ale także odkrywam na nowo. Jego muzyka to przeżycie wewnętrzne, uspokajanie duszy i jednoczesne jej przeniesienie do innego wymiaru. Piękno i niesamowitość, której nie udało się chyba uwzględnić i przelać tak mocno i pełnie w ten instrument żadnemu ze znanych mi gitarzystów. Absolutna perfekcja, mistrzostwo i czar pozostawiający w pamięci głębokie i niezatarte do końca wspomnienia.
3. Al di Meola/John McLaughin/Paco de Lucia - Friday Night in San Franscisco (1981)
- Proszę posłuchać, jak to czarująco jest nagrane - powiedział o utworze "Streets of London" Ralpha McTella redaktor Piotr Kaczkowski, świetnie jednak te słowa pasują też do tej płyty. Zapis koncertu trzech wybitnych gitarzystów, rozpisany jedynie na ich instrumenty, bez dodatkowych muzyków i wypełniaczy.
Magicznie jest od samego początku tego niezwykłego koncertu, kiedy otwierają go dźwięki gitar "Mediterranean Sundance" Di Meoli, który został połączony z "Rio Ancho" de Lucii. To oni grają w tym utworze i dźwiękami swoich instrumentów wypełniają całą przestrzeń, zachwycają świetnym klimatem, melancholijnością i jednocześnie zabierają nas nad piękne hiszpańskie stepy i śródziemnomorskie zatoki. Jako drugi nagrano fantastyczną wersję "Short Tales ot the Black Forest" Chicka Corei. Tutaj można z kolei usłyszeć gitarę MacLaughina, który usiadł do "gitarowego pojedynku" z Meolą. Z tego też utworu bije tajemnicą, grozą i znacznie mroczniejszą atmosferą w stosunku do wcześniejszego słonecznego "śródziemnomorskiego tańca ze słońcem". Dodatkowym smaczkiem jest tutaj zabawa dźwiękami, przywoływanie bluesowych standardów, a nawet motywu z "Różowej Pantery". Majstersztyk.
Trzecim utworem, który zagrali w ramach piątkowej nocy, został "Frevo Rasgado" brazylijskiego gitarzysty Egberto Gismontiego. W nim MacLaughin gra razem z de Lucią i choć także tutaj klimat jest owiany tajemnicą, jest już znacznie cieplej. Po prostu piękne. Zostały jeszcze dwa, w którym grają już we troje. Najpierw "Fantasia Suite" Di Meoli, zachwycający licznymi zmianami tempa, barwą poszczególnych partii i kunsztowną harmonią. Są tu fragmenty melancholijne, tajemnicze oraz znacznie szybsze, bardziej melodyjne, zdające się ogrzewać ogólny chłód kompozycji, co słychać zwłaszcza w finale. Ostatnim i najkrótszym utworem, zaledwie czterominutowym, został "Guardian Angel" MacLaughina, która obok otwierającego numeru jest bodaj najcieplejszym elementem tej pięknej płyty. Ponownie można usłyszeć kunszt wszystkich trzech gitarzystów, wyważenie i harmonię, zachowując przy tym charakterystyczne elementy każdego z osobna.
To jedna z tych płyt zachwycających swoim pięknem od pierwszego do ostatniego dźwięku, z tych które najlepiej słucha się z przymkniętymi powiekami. Jest ona jak powiew świeżej morskiej bryzy i słonecznym promieniem, który spomiędzy chmur usiłuje pobudzić przyrodę do życia. Absolutne mistrzostwo i według mnie pełnia geniuszu, nie tylko de Lucii, ale także Di Meoli i MacLaughina. Dziś podobnych projektów szukać na próżno, choć zdarzają się takie płyty jak "An Evening with John Petrucci and Jordan Rudess", wychodzące z tego samego założenia, ale żadna nigdy nie wzbudziła we mnie takiego zachwytu jak ta. Genialność tego wydawnictwa polega też nie tylko na jego magicznym sposobie nagrania, ale także na jej ponadczasowości. To płyta którą nie tylko polecam, ale także taka, którą po prostu trzeba znać.
Zawsze miło posłuchać :)
OdpowiedzUsuń