"Wytęsknione" albo "brakujące", tak można by rozumieć tytuł
debiutanckiego albumu warszawskiego The White Kites. Podobnie też jak na
zrealizowanym miesiąc temu singlu "Love Songs" znów zapraszają nas w
podróż po kartkach dzienników, wspomnieniach i świecie, którego już nie
ma, a ja mimo młodego wieku, jestem dość sentymentalnym człowiekiem.
Sprawdźmy jak udało się te historie zachować od zapomnienia w teatrze
The White Kites...
Dwanaście utworów o łącznym czasie prawie pięćdziesięciu jeden minut,
podobnie jak dwa numery, które znalazły się na singlu, to nostalgiczna
podróż po dźwiękach wyjętych z lat 60 i 70 ubiegłego wieku, pełna
odniesień do Jethro Tull, Pink Floyd, Genesis, The Beatles, Franka Zappy
i wielu, wielu innych znanych i nieznanych artystów tego wspaniałego
dla muzyki rockowej okresu. Jak sami piszą o płycie: jest to cykl
muzycznych opowieści, obejmującej stałe motywy ludzkiego poszukiwania
czegoś ważnego - miłości, własnej tożsamości, szalonej przygody,
bratnich dusz i nowych, wciąż czekajacych na odkrycie lądów...
Faktycznie nie sposób słuchając tego albumu nie mieć wrażenia wertowania
jakiegoś starego, wyciągniętego z szafy dziennika, czy albumu z
fotografiami, które już nie są na swoim miejscu, a latają po całym,
rozpadającym się woluminie.
(...) gdy wspomnienia złapią mnie z pudełkiem na kolanach, jestem
zawsze jednakowo zdumiony. Znane "od zawsze" zdjęcia ujawniają nowe,
niedostrzegalne wcześniej szczegóły, [zwłaszcza - przyp. własny] wczesną
jesienią (...)
"Arrival" to pierwszy utwór. Gitarowy, dość szybki, ale z dużą ilością
różnorodnych zmian w tempie: jak gdyby wyjęty z twórczości każdej z
wymienionych grup jednocześnie, jak gdyby w jednym teatrze spotkali się
wszyscy: od Andersona przez czterech Beatlesów po nazwiska, których już
nikt nie pamięta. Kurtyna odsłania scenę, a na niej rozpoczyna się
spektakl najlepszych cyrkowców: żonglerów wspomnieniami, klaunów z
fletami i trąbkami, kobiet z brodami i ich pudli. W szalonym pochodzie
idziemy razem z nimi i natykamy się na nieznajomego z utworu "The
Foreigner". Delikatny, oniryczny i niezwykły to numer jakby specjalnie
też nagrany tak, jakbyśmy słuchali go z trzeszczącego winyla. Piękna
sprawa. Po nim następuje rozszalały "Stowaway Sylvie". Fantastycznie z
wokalem Seana Palmera kontrastują kobiece chórki i fragmenty niemal
wyjęte z "Tim Burton's Nightmare Before Christmas" czy "Corpse Bride".
Każdy drobiazg, który kryje się w tym mrocznym zazwyczaj wnętrzu, w
świetle dnia jaśnieje blaskiem chwil, które choć dawno minęły, nie
umierają nigdy. Każdy przedmiot opowiada swoją własną, choć czytelną
wyłącznie dla depozytariusza historię.
Kolejnym spotkanym podczas wędrówki człowiekiem jest "Percival Buck". W
tym wspaniałym, energetycznym utworze także kipi od emocji, świetnych
pomysłów i naturalnych skojarzeń. Precyzja wykonania i rozpisania tegoż,
pozwala docenić olbrzymie zamiłowanie do tamtej muzyki i czasów, a
jednocześnie dostrzec w tym wszystkim własny niepowtarzalny charakter. I
tak dochodzimy do "Beyond the Furthest Star", utworu rozrzewnionego,
melancholijnego, unoszącego się w powietrzu, przywodzącego na myśl "Lucy
In The Sky With Diamonds" The Beatles zmieszanego z któymś z wczesnych
kawałków Pink Floyd. Cudowne to przywołanie, ale to, co można usłyszeć
tutaj nie jest jego kopią, a podkreślmy to raz jeszcze, przywołaniem
pewnych skojarzeń, przetworzeń. W dodatku pięknych i jakże miłych dla
ucha.
Brodząc palcami w niepełnych archiwaliach, wspominam również to,
czego żaden przedmiot udokumentować nie chce. Bo są przecież sprawy,
ludzie i wydarzenia, które klinują się w nas na zawsze. Czasem
nie wymagają fizycznych dowodów zaistnienia. Czasem istnieją wbrew
fizyce, wyparte - zdawałoby się - skutecznie. Ale wydobyte na wierzch
kosmicznym rezonansem zmagazynowanych w teksturze zdarzeń.
Po odrobinie melancholii ponownie przyspieszamy w fantastycznym "Should
You Wait For Me". I znów dalekie echa Jethro Tull, a nawet Procol Harum
czy Yes. Istne szaleństwo i feria barwnych niesamowitości. Korowód pod
wodzą szalonego dyrygenta zmierza dalej i staje oko w oko z "Turtle's
Back": rozpędzonym i kosmicznym kawałkiem z intensywnym posmakiem
halucynogenów i licznych zacnych i (a jakże!) kolorowych trunków. Obraz
rozmywa się w King Crimsonowych inklinacjach, gdzieś ucieka w
pogranicze dźwiękowe wyjęte z 13th Floor Elevators... by po chwili
ponownie eksplodować. Po prostu majstersztyk.
Mizerny sześcian dokumentuje szereg doświadczeń, które choć doczekały
się wielokrotnie wspanialszych kontynuacji, nigdy przecież nie były
pierwsze. Dokumentuje rozmowy istotne w czasach, gdy rytm w metafizyce
nadawał turkot kół, podróż, której smak tworzyła ciepła wódka,
rachityczne cele, których realizacja wydawał się kiedyś tak piekielnie
istotna.
Zespół The White Kites podczas występu w warszawskim Klubie Chwila |
Klawiszowy wstęp i kolejna porcja wyciszenia w "When Will May Return". A
potem znów fantastycznie przyspiesza. Proszę posłuchać tylko jak to
czarownie jest nagrane! Ta odbijana perkusja niczym wyjęta z lat 60tych,
ten niesamowity klimat, ten płynący szlif! Proszę mi wierzyć, retro
muzyki słucham ostatnio wiele, ale jeszcze nikomu nie udało się zawrzeć
tak intensywnie i tak przekonująco pełni tamtej muzyki, ująć tak
niesamowicie "brytyjskości" a przy tym nadać im nowego, świeżego,
ponadczasowego godnego tamtych perełek, niepowtarzalnego brzmienia! Żeby
było tego więcej, w naszym spotkaniu z królem klaunów w "Clown King"
witają nas flety niczym z Jethro Tulla, a potem następuje iście
Wakemanowskie rozwinięcie całości, z podniosłym Pink Floydowym tempem i
gęstą, baśniową atmosferą.
(...) skorowidz zawartości nigdy nie powstanie, podobnie jak opisy do pozornie nieistotnych fotografii. Bo z dokładnością we
własnej historiografii w sumie przesadzać nie należy. W miarę upływu
czasu najbardziej wstydliwym rezydentem wiekowego opakowania są listy,
(...) które noszą wyraźne piętno lotów w okolicach słońca (...).
Kołysankowa, zaledwie minutowa miniaturka "Pause For Thought" i
następuje utwór tytułowy. Ponownie rozrzewniony, melancholijny. Z
początku klawiszowy, a później... jak wyjęty z jakiegoś winyla z muzyką z
lat 40. Wodewilowy klimat zaprasza do ostatniego tańca, tanga ze
wszystkimi bohaterami naszej opowieści, flirtem ze wspomnieniami. I
wtedy następuje zakończenie. W kapitalnym "Farewell" utrzymanym w duchu
Pink Floyd i King Crimson, choć dużo się w nim dzieje, feeria barw,
dźwięków i barw wciąż przemyka między myślami i oczami, smutny i
przejmujący to utwór. To, co pamiętamy i skrzętnie próbujemy zachować,
zapisujemy na skrawkach papieru prędzej czy później przeminie, bo taka
kolej rzeczy.
Wspomnienie świata, w którym nastolatkowi wydawało się, że wszystko
będzie lepsze. Że z upływem lat wszystko będzie możliwe, a życie proste i
piękne. To, co bezpowrotnie tracimy z upływem lat, to właśnie
przekonanie, że nas i wokół nas będzie przybywać. Tymczasem
systematycznie zanikamy, znacząc drogę setkami mniej lub bardziej
niepotrzebnych rzeczy. Niektóre z nich potrafiły nawet zdominować część
naszego życia, skumulować wysiłki i opanować zmysły. W tkliwej
konkurencji, przegrywamy z kretesem (...).
Płyta tylko pozornie wydaje się być długa. Gdy się kończy czujemy
niedosyt i nawet po dodaniu dwóch singlowych utworów wciąż mamy
świadomość, że wciąż nam mało. Że brakuje w tym wszystkim kolejnych
elementów układanki, że ta piękna historia nie została jeszcze
opowiedziana w całości, że coś umknęło. Puszczamy jeszcze raz, żeby
znaleźć te szczegóły, których nam zabrakło i wciąż odkrywamy nowe, ale
nie te, które nam chodzą po głowie, wciąż nam mało. Tak jest z
debiutanckim albumem The White Kites: w cudowny sposób zabierają nas w
krainę gdzie żyje się wspomnieniami i przywołując je na chwilę pozwalają
zapomnieć o troskach doczesnych, dosięgnąć tego, czego już dawno nie
mamy, dostrzec i usłyszeć dawne piękno minionych i wciąż obracających
się winylowych płyt, także tych z twórczością Simona i Garfunkela. I
najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że życie to nie teatr mówisz ciągle opowiadasz, życie to jest tylko kolorowa maskarada" - jak pisał kiedyś Edward Stachura.Ocena: 9/10
Fragment wiersza Edwarda Stachury oraz fragmenty wewnątrz tekstu
głównego pochodzą z felietonu Rafała Bauera "Sarkofag", który w całości
można przeczytać w magazynie Male Men nr 11 z listopada 2011 roku na stronach 102-103. Płyty można posłuchać na bandcampie grupy The White Kites O singlu "Love Songs" można u nas przeczytać pod tym linkiem.
Płyta "Missing" The White Kites została objęta patronatem medialnym bloga LupusUnleashed.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz