W obu obecnie mamy zaledwie dwudziestoletnich perkusistów. Oba regularnie wydają płyty, za oba odpowiedzialny jest Cavalera, jednakże w Sepulturze (jak wiadomo) już od dawna go nie ma. W tym roku pojawiły się zaś kolejne płyty tych niepodważalnie, zasłużonych zespołów. Trzynasta w dorobku Sepultury ma bardzo długi tytuł, a dziewiąty Soulfly jest niemal identyczny z poprzednimi. Która z płyt wypada lepiej?
1. Soulfly - Savages (2013)
W rok po tragicznym "Enslaved" Max Cavalera popełnia kolejną tragiczną płytę. I to dosłownie. Rzut oka na po prostu brzydką okładkę zdaje się to potwierdzać, już poprzednia była brzydka, ale w porównaniu z tymi, które zdobiły "Omen" czy "Conquer" (miały klimat, pomysł!) jest wręcz ohydna. Co wyróżnia ten album spośród innych? Jedynie to, że to już niemal w całości rodzinna produkcja...
Na płycie podstawowej znalazło się dziesięć utworów, ale w wersji rozszerzonej mamy jeszcze dwa. Niestety nie są to dobre utwory. Powtarza się dokładnie te same błędy, które sprawiały, że dwie poprzednie płyty były asłuchalne. Są nijakie, wyprane z emocji i po prostu nudne. Powtarza się te same riffy i wokalne partie, które Maxowi wypadają co raz gorzej. O ile jeszcze śpiewa łagodnie (nowość) da się przeżyć, ale jak zaczyna charczeć i udawać, że growluje wychodzi to koszmarnie, zwłaszcza do znudzenia i do bólu wtórne ulubione przez niego skandy. Nawet jeśli, muzycznie album broni się jeszcze jako tako, bo tym razem postawiono na bardziej klasyczny thrash (naturalnie z elementami groove metalu), bez udziwnień i wycieczek w stronę black metalu czy dodatkowych gości, którzy wyraźnie się gubili, to nie wystarcza by cały album pociągnąć. Owszem, pojawiają się dodatkowe wokale, na przykład Igor Cavalera Jr, czy takie nazwiska jak Mitch Harris (Napalm Death), Neil Fallon (Clutch) i Jamie Hanks, ale kompletnie są oni nierozróżnialni w prezentowanej przez Cavalerę, nie bójmy się tego słowa, papce.
Napisałem, że kompozycje są nudne i nijakie, bo takie są. Bronią się muzycznie tylko za sprawą sprawnej i świeżej perkusji młodego dwudziestoletniego Zyona Cavalery, syna Maxa, który debiutantem w Soulfly nie jest, ale po raz pierwszy jako pełnoprawny członek grupy bębni na całym krążku. Chłopak ma wyraźnie talent oraz wyczucie i to słuchać w każdy kawałku, ale cóż począć jeśli gitary i wokale już nie ruszają tak jak powinny? Jedyne, co obok perkusji Zyona można zaliczyć jako dodatkowy punkt to dobre brzmienie, zrezygnowano bowiem z dziwnych szumów i charczeń gitary i postawiono na dźwięki czystsze i przyjemniejsze dla ucha, bardziej nawet melodyjne. I te właśnie momenty, kiedy przez chwilę gitary nie grają ciągle tego samego monotonnego riffu są na tej płycie najlepsze, reszta zlewa się w jeden dźwięk.
Silne uczucie deja vu jakie towarzyszy przez nieco ponad godzinę czasu trwania tej płyty sprawia, że słucha się jej niechętnie i bez większej radości, zniechęca także do szczegółowego opisania poszczególnych utworów. A zapędy reggae w "Soulfly IX" po prostu śmieszą... Jeśli Cavalera chciał pokazać muzycznemu światu swojego syna perkusistę to owszem, udało mu się i pod tym względem album jest na swój sposób ciekawy, ale całościowo, jako kolejny produkt Cavalery jest to niestety odgrzewany kotlet i to nawet bardziej niż rok temu, po prostu coraz mniej smaczny i sycący. I tylko ze względu na Zyona, w tym roku dam oczko wyżej niż w zeszłym roku dałem "Enslaved". Ocena: 4/10
2. Sepultura - The Mediator Between Head And Hands Must Be The Heart (2013)
Pod długim i (trudnym do spamiętania) tytułem kryje się album, dorównujący najlepszym dokonaniom Sepultury i to nie tylko świetnemu "A-lexowi" z 2009 roku, ale również tym najważniejszym krążkom, jak na przykład "Chaos A.D". Śmiało można też powiedzieć, że to najlepszy album Sepultury od lat, a także to, że bije na głowę najnowszą płytę Soulfly'a.
Na najnowszym albumie brazylijskich wyjadaczy debiutuje nowy perkusista grupy, dwudziestodwu letni Eloy Casagrande, który wcześniej nagrywał z Andre Matosem ("Mentalize" z 2009 roku) czy grupą Acilla. Chłopak, podobnie jak syn Cavalery ma naprawdę świetnie opanowaną technikę i gra znakomicie. Na najnowszy album zaś, składa się dziesięć utworów (w tym jeden cover - Chico Science & Nação Zumbi - komuś coś to mówi?) oraz w wersji rozszerzonej jeszcze dwa numery, w tym także cover, znanej wszystkim wielbicielom ciężkiego grania, słynnego Death. Nawet okładka jest ciekawsza, przykuwa uwagę i rozwija motyw głowy z singla "The Age of the Atheist". Najnowszy album bowiem, porusza kwestie religii, wiary i szeroko pojętej etyki.
Muzycznie i wokalnie jest także znacznie ciekawiej niż na dziewiątym Soulfly'u. Mamy na nim nie tylko przemyślane i porządnie zagrane ciężkie riffy, ale także elementy etniczne, które zostały wprowadzane w Sepulturze w latach 90, elektroniczno-symfoniczne wstawki (świetny "The Vatican"), pędzącą perkusję i zróżnicowane wokale Derricka Greena, który wcale nie traci formy w przeciwieństwie do Cavalery, który naprawdę wymusza z siebie jakiekolwiek dźwięki. Porównajcie sobie tez dowolny kawałek z nowego Soulfly'a z takim iście death metalowym "Impending Doom". Nie mam wątpliwości, że Sepultura wygrywa pod względem ciężaru, melodii i wściekłości zawartej w kompozycji. Potężnie (i to dużo potężniejsze niż kawałki z nowej płyty Soulfly'a) wypada rozpędzone "Tsunami". Nawet kolejny "The Bliss of Ignorants" bije obecną twórczość Cavalery na głowę, w tym utworze jest po prostu życie, czyli coś czego nie ma żaden utwór z "Savages".
Po łagodnym, spokojnym "Grief" pojawia się znakomity, singlowy "The Age of the Atheist". Nie odstaje od całości, świetny "Obsessed" (z gościnnym udziałem Dave'a Lombardo), a tajemniczy cover to taki jakby hołd do etnicznych eksperymentów Sepultury z lat 90. W dodatku udany. Świetne wrażenie wywołuje także Sepulturowa wersja "Zombie Ritual" z repertuaru Death, nie tylko potraktowany z szacunkiem, ale z charakterystycznym szlifem Sepultury.
"The Mediator..." jest jeszcze lepszy od wydanego dwa lata temu "Kairosa", nie tylko ciężki, ale także przemyślany i świetnie wkręcający się w mózgownicę. Sepultura udowadnia, że można tworzyć albumy, które kopia tyłek, nawet jeśli to, co jest grane kompletnie żadną nowością nie jest. Udowadnia, że bez Cavalery nie tylko dają sobie radę, ale także pokazują, że grają muzykę ciekawszą. Nie tylko pod względem technicznym czy kompozycyjnym, ale także emocjonalnym. Dla mnie to także jeden z lepszych albumów roku trzeszczącego i o całe lata świetlen lepszy od "Savages" Soulfly'a i uważam, że jest godny polecenia, nie tylko wielbicielom Sepultury dawnej i tej współczesnej, ale również tym, którzy z Brazylijczykami się jeszcze z jakiś powodów nie zetknęli. Ocena: 8,5/10
Na najnowszym albumie brazylijskich wyjadaczy debiutuje nowy perkusista grupy, dwudziestodwu letni Eloy Casagrande, który wcześniej nagrywał z Andre Matosem ("Mentalize" z 2009 roku) czy grupą Acilla. Chłopak, podobnie jak syn Cavalery ma naprawdę świetnie opanowaną technikę i gra znakomicie. Na najnowszy album zaś, składa się dziesięć utworów (w tym jeden cover - Chico Science & Nação Zumbi - komuś coś to mówi?) oraz w wersji rozszerzonej jeszcze dwa numery, w tym także cover, znanej wszystkim wielbicielom ciężkiego grania, słynnego Death. Nawet okładka jest ciekawsza, przykuwa uwagę i rozwija motyw głowy z singla "The Age of the Atheist". Najnowszy album bowiem, porusza kwestie religii, wiary i szeroko pojętej etyki.
Muzycznie i wokalnie jest także znacznie ciekawiej niż na dziewiątym Soulfly'u. Mamy na nim nie tylko przemyślane i porządnie zagrane ciężkie riffy, ale także elementy etniczne, które zostały wprowadzane w Sepulturze w latach 90, elektroniczno-symfoniczne wstawki (świetny "The Vatican"), pędzącą perkusję i zróżnicowane wokale Derricka Greena, który wcale nie traci formy w przeciwieństwie do Cavalery, który naprawdę wymusza z siebie jakiekolwiek dźwięki. Porównajcie sobie tez dowolny kawałek z nowego Soulfly'a z takim iście death metalowym "Impending Doom". Nie mam wątpliwości, że Sepultura wygrywa pod względem ciężaru, melodii i wściekłości zawartej w kompozycji. Potężnie (i to dużo potężniejsze niż kawałki z nowej płyty Soulfly'a) wypada rozpędzone "Tsunami". Nawet kolejny "The Bliss of Ignorants" bije obecną twórczość Cavalery na głowę, w tym utworze jest po prostu życie, czyli coś czego nie ma żaden utwór z "Savages".
Po łagodnym, spokojnym "Grief" pojawia się znakomity, singlowy "The Age of the Atheist". Nie odstaje od całości, świetny "Obsessed" (z gościnnym udziałem Dave'a Lombardo), a tajemniczy cover to taki jakby hołd do etnicznych eksperymentów Sepultury z lat 90. W dodatku udany. Świetne wrażenie wywołuje także Sepulturowa wersja "Zombie Ritual" z repertuaru Death, nie tylko potraktowany z szacunkiem, ale z charakterystycznym szlifem Sepultury.
"The Mediator..." jest jeszcze lepszy od wydanego dwa lata temu "Kairosa", nie tylko ciężki, ale także przemyślany i świetnie wkręcający się w mózgownicę. Sepultura udowadnia, że można tworzyć albumy, które kopia tyłek, nawet jeśli to, co jest grane kompletnie żadną nowością nie jest. Udowadnia, że bez Cavalery nie tylko dają sobie radę, ale także pokazują, że grają muzykę ciekawszą. Nie tylko pod względem technicznym czy kompozycyjnym, ale także emocjonalnym. Dla mnie to także jeden z lepszych albumów roku trzeszczącego i o całe lata świetlen lepszy od "Savages" Soulfly'a i uważam, że jest godny polecenia, nie tylko wielbicielom Sepultury dawnej i tej współczesnej, ale również tym, którzy z Brazylijczykami się jeszcze z jakiś powodów nie zetknęli. Ocena: 8,5/10
Tak ich zjechałes, ale 4 dostali ;)
OdpowiedzUsuńAkurat się całkowicie nie zgadzam z tą recenzją :) Mediator właśnie dla mnie jest takim "odgrzewanym kotletem". Sepultura już nic fajnego nie stworzy, tylko kopiuje po prostu z wcześniejszych dokonań Maxa Cavalery, tzn. Beneath The Remains, Chaos AD, Roots... Tylko trzy kawałki mi się spodobały, tzn. Da Lama Ao Caos, The Vatican, The Bliss Of Ignorants. A za to album Savages jest po prostu jednym z najlepszych od Soulfly jakie słyszałem i nie lubię jedynie Master Of Savagery i KCS. Wszystkie utwory aż tryskają życiem (szczególnie Spiral i Cannibal Holocaust). Przy Mediatorze omówiłeś każdą piosenkę a przy Savages żadnej. Wnioskuję, że nawet ci się nie chciało tego odsłuchiwać (bo to Soulfly, takie badziewie, to po co, nie? :) ). Ale to moje zdanie.
OdpowiedzUsuń