Słowo
„trucizna” nie kojarzy się pozytywnie. Istnieje jednak pewna płyta, która
może zmienić postrzeganie tego słowa w społeczeństwie. Ta płyta to najnowsze
dzieło grupy Cuba De Zoo...
„Trucizna” jest drugim wydawnictwem grupy. Zgodnie z zapowiedzią, materiał jest rzeczywiście dojrzalszy od tego, który można usłyszeć na debiutanckim LP „Rozkaz”. Ponadto „widać, słychać i czuć”, że jest to płyta przemyślana, dopracowana od A do Z. Dojrzałość materiału nie oznacza jednak, że nie może być on świeży. Cuba De Zoo serwuje nam dziesięć świeżutkich, chrupiących i ciepłych bułeczek. Każda ma nieco inny smak, choć są tej samej wielkości (każdy z utworów trwa trzy i pół lub cztery i pół minuty) i są przygotowane z tych samych składników.
Nie ma co się przyglądać, czas na konsumpcję!
Pierwsza bułeczka – „Dom”. Wstęp do tego utworu bardzo przypomina mi nieco „Venus
As A Boy” Bjork. Bardzo pozytywne skojarzenie już na przysłowiowe „dzień
dobry”. Jak się okazuje, na zwrotce temat też się ciągnie. Jednak rozkręca się,
przyjemnie rozbrzmiewa gitara, perkusjonalia zaczynają przypominać nieco
odgłosy budowy lub przemysłu. Całość brzmi bardzo przyjemnie dla ucha, ma
bardzo przyjemny rytm i za razem jest melodyjny. Mocną stroną kompozycji jest
również tekst. Słychać tu odniesienia do wielkiej budowy z okresu socrealizmu
(wyrabianie norm, pracujący chłopcy i dziewczęta itp.). Mowa tu jednak również o domach bez ścian i
dachu. „Byleś tylko ty w nim był”. Jest pole do interpretacji, bardzo mnie to
cieszy. Nie chcę niczego narzucać, ale wydaje mi się, że tekst jest
potwierdzeniem przysłowia „Nie ściany tworzą dom”. Wszak wiadomo, że bez ludzi
nie ma domu, lecz jest chata.
Numer dwa – donut z polewą na ciepło. „Lament”. Przepiękny bas na wstępie,
potem dołączają kolejne instrumenty. Budowa rytmu i ścieżki basowej bardzo
przypomina mi „Bottled” zespołu Budgie. Z tą różnicą, że „Bottled” jest niezbyt
długim utworem instrumentalnym, w którym historię opowiada gitara, której śpiew
został zagrany techniką slide. Cuba De Zoo opowiada za to historię ludzkim
głosem, a gitara kwaczy sobie pedałem „wah-wah” w nowoczesny,
niehendriksowski sposób, tworząc
przyjemną przestrzeń. W refrenie pojawia się lekkie rozluźnienie, jakby lekkie
upłynnienie (stąd ta polewa na ciepło) i
udane, przyjemne chórki. Plus gitara akustyczna, też nieco kojarząca się z
Budgie. Te skojarzenia są oczywiście subiektywne, myślę, że może to wynikać z
mojej miłości do tej walijskiej grupy. Nie znaczy to jednak, że „Lament” nie
brzmi świeżo. Zdecydowany faworyt, porwał mnie od razu.
Cztery – francuski rogalik – „Trucizna”, po francusku poison, czyli utwór tytułowy. Podoba mi się gitara, jest jakby
nieco z tyłu, gra coś w rodzaju arpeggio, pojedyncze nutki, bardzo melodyjnie.
Zapada w pamięć i jednocześnie stanowi ważny element kompozycji. Gra również
rytmy, ale to nieco później, nieco dalej. Perkusja przez lwią cześć utworu
brzmi trochę folkowo (to pewnie przez obecność tamburynka). Potem jednak brzmi
ostrzej, rozbudowuje się, jest bardziej noise. Tamburynko od czasu do czasu
jednak wciąż gdzieś tam jest przemycane. Cała kompozycja jest jakby
dwukolorowa. Połowa jest spokojniejsza, zagrana ciszej. Druga połowa to wzrost
napięcia większy hałas, rozwiązanie. Jest to niemal najdłuższy utwór na płycie.
„Pistolet” przebija go dosłownie o sekundę(!)
„Synku” – eclaire z polewą czekoladową i pysznym kremem w środku. Dziewiąta
pozycja. Przepiękna, rockowa kołysanka. Nosi znamiona ballady. Nasuwa
skojarzenia z „Elli Lama Sabachtani” Wilków,
a gitara z chorusem przywołuje rzewny klimat „Odchodząc” Republiki (tam
też zastosowano taki patent). W pewnym momencie pojawia się potężne uderzenie i
scream w wokalach, ale potem wszystko powraca do punktu wyjścia. Dodaje to
jednak klimatu nocy, tak bardzo potrzebnego kołysankom.
Odnoszę wrażenie, że „Synku” jest taki bardzo polski. Mnie samemu kojarzy się z
dzieciństwem, które przypadło na schyłek lat dziewięćdziesiątych. W tej
dekadzie powstało mnóstwo takich muzycznych opowieści, które do tego odnosiły
komercyjny sukces. Trudno cokolwiek dalej napisać. To jest po prostu
przepiękne!
Pyszne wypieki wymagają kilku słów podsumowania…
Cuba De Zoo to ekipa trzech zdolnych cukierników. Słychać, że panowie odnaleźli
swoją drogę, po której zapewne będą kroczyć dalej. Słychać dojrzałość zarówno
muzyczną jak i w warstwie tekstowej. „Trucizna” wcale nie truje. To kawał
dobrego, przemyślanego i spójnego albumu, w którym trudno doszukać się słabych
stron. Dobra, polska płyta, bez śpiewania po angielsku niskolotnych tekstów z
marnym akcentem i kaleczenia sobie przy tym języka. To świetny materiał na
eksport, do promowania polskiej twórczości i rodzimego pierwiastka w rockowych
równaniach. Cieszy mnie to, że zespół ma powodzenia na antenach krajowych
stacji radiowych i liczę na to, że utwory z „Trucizny” jeszcze długo będą
słyszalne w eterze.
Zgłodnieliście, łasuchy? Ocena: 9,5/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz