Blues jest świętością, w nim pewnych granic się nie przekracza. O ile jeszcze mieszanie go z rockiem czy metalem jest w pełni zrozumiałe i z korelacji gatunkowej jasno wypływa, o tyle łączenie go z taką szeroko pojętą elektroniką zakrawa o istne szaleństwo, przysłowiowe porywanie się z motyką na słońce, żeby nie powiedzieć o recydywę i profanację. Grupie Recoil, solowemu projektowi byłego klawiszowca Depeche Mode Alana Wildera, udało się w sposób bardzo intrygujący obie skrajności połączyć w zaskakująco spójną, świeżą i porywającą całość...
Na piątym studyjnym albumie Recoil znalazło się siedem utworów o łącznym czasie sześćdziesięciu jeden minut. Nawet otwierający i wybrany na singiel promujący płytę "Prey" do krótkich bynajmniej nie należy, trwa wszak prawie osiem i pół minuty a kilka krótszych wersji pojawiło się na limitowanym siedmiocalowym winylu oraz w sieci skąd można było je ściągnąć. Pierwszym wrażeniem jakie pojawia się przy dźwiękach utworu "Prey" w skrócie można opisać jednym pytaniem, jakie często sobie zadajemy, kiedy nam coś nie pasuje, cenzurując je: "Co to ma być?!" Chwilę potem jesteśmy oczarowani, a każde włączenie krążka na długo pozostawia w osłupieniu.
Po wielokroć zadawałem sobie jednak inne pytanie: jak elektroniką udało się zrobić płytę, która jest całkowicie bluesowa? Zarówno w samym klimacie, zamyśle kompozycyjnym, jaki i, a może przede wszystkim w znakomitym szorstkim typowo bluesowym wokalu Joe'a Richardsona, który także zagrał na gitarze i harmonijce ustnej.
Wspomniany "Prey" wyłania się powoli i absolutnie nic nie zwiastuje, tego co usłyszy się za chwilę. Całą kompozycją rządzą jedynie dźwięki osadzone pod perkusją, ale najmocniej wybija się tutaj znakomity, jak najbardziej bluesowy wokal. I choć tło muzyczne nie ma z bluesem kompletnie nic wspólnego, właśnie ten wokal sprawia, że słucha się po prostu... bluesa.
Jako drugi pojawia się numer "Allelujah" trwający prawie dziewięć i pół minuty, który płynnie przechodzi z numeru "Prey". Leniwe, dość ciche dźwięki gitary podobnie jak w pierwszym kawałku narastają, by dopiero około minuty nieco się rozwinąć. Tym razem kobiecy wokal należący do Carli Trevaskis kojarzy się z kolei odrobinę z eteryczną twórczością Tori Amos czy nawet Björk. Właściwie wokal to za dużo powiedziane, bo w tym utworze nie ma słów, jej głos zdaje się być jakby wietrzną przeciwwagą dla lekkich, ale niepokojących dźwięków. Liryzm i piękno, tak najkrócej można by kawałek opisać.
W trzecim, zatytułowanym "5000 Years" ponownie można usłyszeć Richardsona. To także najkrótszy, bo trwający zaledwie sześć i pół minuty utwór na płycie. Rozpoczyna go marszowa perkusja, a na niej pojawia się jak najbardziej bluesowa gitara i smutny głos, starego bluesmana, który zdaje się opowiadać swoją historię. Czasem "opowiadanie" w tym numerze może nawet przywieść na myśl styl Lou Reeda, ale nie jest ono aż tak monotonne. Jeszcze bardziej bluesowy, zwłaszcza na początku jest kapitalny prawie dziesięciominutowy "The Killing Ground". Wspaniale rozwija się około drugiej minuty, kiedy intensywniejsza, lekko egzotyczna perkusja łączy się z mrocznym elektronicznym tłem i dźwiękami gitary oraz głosem Richardsona i w trzeciej fantastycznie rozwija się jeszcze bardziej za sprawą klawiszy. Gdzieś przemykają eksperymenty Quincy Jonesa, gdzieś można przywołać twórczość Grace Jones z lat 70 i 80. Ten kawałek to po prostu majstersztyk z niesamowitym klimatem budowanym od początku do samego końca z masą prześwietnych zmian tempa i rewelacyjnych instrumentalnych, minimalistycznych dodajmy, rozwiązań. Absolutny faworyt.
Najdłuższym, bo trwającym niemal dwanaście minut jest spotkanie z obcymi. Jednak nie istotami z odległej galaktyki, a nieznanymi nam innymi ludźmi. "Intruders" strukturą przypomina Archive czy Massive Attack, dzieje się tak nie tylko za sprawą kolejnego leniwego, lekkiego i narastającego wejścia czy świetnego rozwinięcia, ale także znakomitego wokalu, tym razem dosłownie, Trevaskis. Utwór pulsuje, rozwija się coraz bardziej z czasem, choć dźwięki pozostają takie same od dłuższego czasu. Wietrzny, ponownie lekko bluesowy klimat pojawia się wraz z gitarową jakby solówką, a to nawet nie połowa kawałka! Zamykając oczy widzi się ten pulsujący dźwięk, druga cząstka naszego ja zaś idzie do drzwi i wpuszcza nieproszonych gości. Pozornie niepozorne dźwięki potrafią zawładnąć człowiekiem i dosłownie pochłonąć, zwłaszcza w znakomitej partii instrumentalnej trwającej od drugiej połowy numeru do samego końca. Po nim następuje przedostatni, "99 To Life", tekstowo najobszerniejszy i oparty na historii przeczytanej przez Richardsona w magazynie Side Line, opisujący najwyższy wymiar kary, czyli skazanie na śmierć. To także najmroczniejszy utwór na płycie, kapitalne tony gitary i ponownie wokal Richardsona niepokojąco zabierają w kolejny muzyczny trans. I to dosłownie trans, bo utwór znów rozwija się powoli, a nawet w najszybszych i najintensywniejszych fragmentach unosi się lekko w przestrzeni, eterycznie i przez cały czas pulsuje. I jest to kolejny faworyt, znakomity pod każdym względem.
Finałowy, siedmiominutowy "Backslider" także nie odstaje od reszty i także jest znakomity. Nie tylko fantastycznie kończy płytę, ale i ponownie mocno wkręca się w naszą głowę. Bluesowy klimat jest słyszalny w nim od samego początku, a przed oczami ma się... tę scenę z pierwszego sezonu serialu "The Walking Dead" w której Rick Grimes przemierza pieszo opustoszałą autostradę pełną porzuconych samochodów, śmieci i niekoniecznie martwych szwędaczy. To także najbardziej gitarowy i bodaj najprzystępniejszy fragment płyty, odrobinę zdający się wybijać ponad zawartość krążka, ale świetnie się z nią łączący i uzupełniający. Po prostu majstersztyk.
Wydany sześć lat temu "subHuman" to album niezwykły. Nowatorskie podejście z jakim udało się zrealizować niemal klasyczną bluesową, przejmującą i poruszającą płytę i to za pomocą niemal w całości instrumentarium elektronicznego. Jest minimalistyczna, ale niepozbawiona atmosfery, świetnego pomysłu na całość. Bardzo dobre teksty rewelacyjnie uzupełniają się tutaj z eteryczną muzyką i oryginalnym konceptem książeczki, w której do zdjęć pozowały... manekiny i ich części. To także album niezwykły, który odkrywa się za każdym razem na nowo i choć trwa ponad godzinę, ma się wrażenie, że przelatuje. Włącza się go ponownie i znów zostaje się wciągniętym, zassanym i zabranych poza czas doczesny. Takich albumów można policzyć na palcach u ręki. Nie jest jednak idealny, choćby ze względu na swoją hermetyczność, nie dopuści on do siebie osób, które nie potrafią otworzyć się na eksperymenty i nowe wymiary, także doznań słuchowych i wyobrażeniowych. Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz