wtorek, 2 lipca 2013

Queensrÿche - Queensrÿche (2013)


Akt drugi tegorocznej bitwy o tytuł lepszego Queensrÿche. Tym razem to prawdziwe, ale z nowym wokalistą, Toddem La Torrem, który zastąpił Geoffa Tate'a, a który kilka miesięcy temu wypuścił debiutancki album swojej wersji Queensrÿche, czyli "Frequency Unknown". Oryginalny zespół z La Torrem nagrał jednakże album solidniejszy. Nie do końca przypominający to, do czego nas Queensrÿche przyzwyczaiło, ale jak na nowy początek historii jest co najmniej nieźle...


Trzynasty, jeśli liczyć płytę "Take Cover" z 2007 roku, a dwunasty, jeśli ją pominąć, album Queensrÿche powstał w atmosferze afery z Tate'em, poszukiwań nowego człowieka, którym został La Torre i nagraniem przez poprzedniego wokalistę grupy płyty pod szyldem Geoff Tate's Queensrÿche (do poczytania tutaj). Znów powstały dwa zespoły tworzące dokładnie tą samą muzykę. Sęk leży w tym, że płyta z La Torrem jest lepsza. Niewiele, ale lepsza. La Torre pasuje barwą głosu do tej grupy, jest Tate'em i jednocześnie nim nie jest. Wielkiej różnicy w głosie bowiem nie słychać, nie zwraca się na to szczególnej uwagi, ma się oczywiście świadomość, że za mikrofonem stoi już właśnie La Torre, ale śpiewa w identyczny sposób. Tylko lepiej. 

Aby podkreślić nowy rozdział w historii, nowy album zatytułowano po prostu "Queensrÿche", co jest także nawiązaniem do pierwszej epki zespołu z 1982 roku, jeszcze przed wydaniem debiutanckiego albumu studyjnego "The Warning" z 1984. Zapowiadano powrót od korzeni, jednakże nie zrobiono tego w sposób dosłowny, na próżno szukać na tej płycie brzmienia lat 80, nieco przaśnych klawiszy, czy klimatu tamtych czasów. Queensrÿche postanowiło nagrać album ostry, ciężki, naturalnie bliższy korzeniom, ale także nowoczesny. I przede wszystkim bardziej metalowy od ostatnich dokonań z Tate'em. Dodać należy, że oczekiwania były spore, zwłaszcza po średnio udanej płycie Tate'a ze swoim  Queensrÿche (które niestety podobno ma być kontynuowane). Te na szczęście, zostały spełnione, choć przyznam, że w moim przypadku nie do końca.


Nie silono się robić długiego albumu, a rezultat mieści się w czasie trzydziestu pięciu minut i zaledwie jedenastu utworów. Najkrótszy album w ich historii okazuje się też być najlepszym od lat, choć jak wspomniałem moje oczekiwania nie zostały do końca spełnione. Płytę otwierają mroczne i trochę filmowe dźwięki instrumentalnego intro "X2", które płynnie przechodzi w świetny "Where Dreams Go To Die", w którym na pierwszy plan wysuwa się intensywna perkusja (sądzę, że trochę za mocno nagłośniona) i wokal La Torre'a. Bardzo ciekawie wypada "Spore", który nie brzmi zupełnie jak Queensrÿche. Albo inaczej, to jest Queensrÿche, ale jest tak surowy i ciężki, z takim groovem, jak żaden z dotychczasowych utworów, przywodzi na myśl trochę stylistykę "Promised Land" z 1994 roku. Trzeci "In This Light" pasowałby do wymienionej idealnie, zresztą wyśmienity to utwór. Mocny jest także "Redemption": ciężki riff prowadzący, ukłony w stronę pierwszych płyt i Iron Maidenowskich nawijanek Dickinsona. To chyba mój ulubiony kawałek na tej płycie.

Idziemy dalej. Nie zwalniamy w równie mocnym "Vindication". Motoryczny bas, rozpędzona sekcja rytmiczna i ciężar. W podobnym graniu dawno nie słyszałem tak brudnego i kąsającego numeru, a na pewno jeśli chodzi o Queensrÿche. Akustyczno-dźwiękowy przerywnik "Midnight Lullaby" , który wprowadza do mrocznego wstępu "A World Without" brzmiącego trochę jakby wyjęli go z nowego Black Sabbath i doprawili swoimi przyprawami. Do szybszych obrotów wracamy w "Don't Look Back" i jest to kolejny mocny cios, także w Tate'a, bo to Queensrÿche z La Torrem wali pięścią mocniej niż Tate na swojej "Frequency Unknown". Po nim kolejny, bardzo udany numer, zatytułowany "Fallout". Ten killer trwa niecałe trzy minuty (bez kwadransa) i naprawdę daje nieźle popalić. A wprawne ucho wyłapie nawet dźwięki znane z... Dream Theater. I na koniec ballad pod tytułem "Open Road". Średnia, ale dobrze schładzająca emocje.

Gdzieś przeczytałem, że "na nowym albumie z La Torrem jest więcej Queensrÿche niźli Tate mógłby sobie wyobrazić". I zdecydowanie muszę się z tymi słowami zgodzić. To jest mocny album. Pokazujący, że problem rzeczywiście leżał po stronie Tate'a, bo Queensrÿche z La Torrem brzmi potężnie i ma znacznie więcej porywających kawałków niż miało to miejsce na "FU" czy na jakimkolwiek wcześniejszym albumie z Tate'em w ostatnim czasie. Zabrakło mi utworu, który byłby jeszcze bardziej rozbudowany, który by pokazał, że La Torre nie jest następcą Tate'a, ale kimś więcej, tu bowiem nie do końca da się to jeszcze wychwycić. Nie ma jednak wątpliwości, co do tego, że Queensrÿche wróciło. I to w naprawdę wyśmienitej formie i wielkim stylu. Oczekiwania zaś, co do następnego albumu z La Torrem, wzrosły jeszcze bardziej. Ocena: 7,5/10


2 komentarze:

  1. mozna zawrotu głowy dostac - dwa zespoły o tej samej nazwie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawda. A przecież to nie jedyny! Przecież jak wiadomo są też dwa Rhapsody jeszcze (Rhapsody Of Fire i Luca Turilli's Rhapsody) ;)

      Usuń