sobota, 6 lipca 2013

Lizard - Master & M (2013)



Siedem lat to w muzyce bardzo długi okres czasu. Tyle bowiem trzeba było czekać na piąty studyjny album jednej z najważniejszych polskich formacji progresywnych, grupy Lizard. Wstyd się przyznać, ale nie znane mi są poprzednie płyty tego zespołu w całości, a najnowszy... bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. I nie tylko dlatego, że treściowo nawiązuje do jednej z moich najukochańszych powieści "Mistrza i Małgorzaty" Michaiła Bułhakowa...

Ta istniejąca od dwudziestu trzech lat grupa nie kryje się ze swoimi inspiracjami King Crimson, a zwłaszcza ich pierwszymi, ważnymi dla historii muzyki rockowej płytami. Przede wszystkim jednak "In the Court...", którego obszerne fragmenty nagrali nawet na swoich koncertowych płytach. Nie można zapomnieć o Emerson, Lake & Palmer, który także ma istotny wpływ na to, co zespół Damiana Bydlińskiego sobą reprezentuje. "Karmazynowa" Jaszczurka numer pięć jest zaś czymś absolutnie fantastycznym, powiem więcej: bodaj najlepszą płytą polską tego roku!

Płyta składa się z pięciu utworów, a właściwie rozbudowanych rozdziałów. Pierwszy rozpoczyna się od wolnych, unoszących się w powietrzu dźwięków i fantastycznych, lekko narracyjnych słowach,  dopiero po czwartej minucie następuje uderzenie kojarzące się King Crimson czy ELP. Gdy ponownie zaczyna śpiewać Bydliński, brzmi jak Czesław Niemen, już w tym utworze słychać bowiem przepiękną, niesamowicie poprawną polszczyznę, jakiej na próżno szukać w polskiej muzyce ostatnich lat. Trwający około czternaście minut utwór jest mroczny, a patenty choć znane z wielu płyt wypadają bardzo przekonująco i przede wszystkim świeżo (solówka w końcu utworu to coś naprawdę fantastycznego). Następujący po nim "rozdział drugi" trwa z kolei około jedenaście minut i podobnie jak pierwszy zaczyna się w leniwy sposób, tym razem jednak od śpiewu Bydlińskiego a capella. Następnie wchodzi delikatnie pulsująca gitara i klawisz, a dopiero po chwili całość delikatnie, energetycznie przyspiesza. Gdzieś w połowie znów się wszystko wycisza, a na koniec fantastycznie znów przyspiesza. W ogóle to, co tu się dzieje pod względem instrumentalnym to rzecz kapitalna i absolutnie fantastyczna. 

"Rozdział trzeci" trwa zaledwie siedem minut, kontynuuje i rozbudowuje wątki z drugiego utworu, pulsuje i ogarnia słuchacza szaleństwem, porywa niesamowitym ironicznym tekstem:

„Kto nie tańczył „bajo-bongo”
kto nie drażnił małpy z Kongo,
kto nie poszedł ciemna drogą ten jest kiep.
Kto nie jeździł do Dżakarty
Kto nie przegrał duszy w karty,
kto nie poznał co to żarty z tym jest źle.”

Bal u Wolanda o którym nie dosłownie opowiada ten utwór jest imprezą barwną, niezwykłą i która może zdarza się raz do roku, ale z płyty może trwać wiecznie. To bardzo przebojowy utwór, zawierający kolejną porcję fantastycznych solówek, zwolnień na klawisze i genialnego brzmienia. 
"Rozdział czwarty" jest niewiele dłuższy i otwiera go fantastyczna partia perkusji i przedziwnych dźwięków, ciemniejszych smyków i ponownie fantastyczne słowa Bydlińskiego. To także najspokojniejszy utwór na płycie, w którym bliżej do jazzrockowych szaleństw w stylu Weather Report czy Machavishnu Orchestra niż do stricte rockowych numerów, ale także przypominający trochę "Starless" King Crimson. Utwór pulsuje, ale nie nie usłyszymy w nich ciężkiego grania, to wraca dopiero w finałowym "Rozdziale piątym", ponownie trwającym około czternaście minut i zaczynający się identycznie jak "Rozdział pierwszy", choć tekst jest w nim inny. Szybciej jednak, bo już w drugiej minucie pojawiają się pokręcone King Crimsonowe dźwięki, jakby wyjęte gdzież "Lark's Tongues In Aspic". I także do końca trzyma ten numer w napięciu.

Zarówno powieść Bułhakowa, jak i muzyka grupy Lizard przedstawiona na tej płycie to nie tylko wyższa półka, ale także liga niedostępna dla wielu. Jedni poczują się znużeni, bo na pewno nie jest to muzyka łatwa i przystępna dla wszystkich, inni zatopią się w poszczególnych dźwiękach, w historii i niezwykłych, metaforycznych śpiewanych po polsku tekstach. W ogóle obok muzyki słowa i sposób ich prezentacji to coś genialnego, niewielu chyba może się poszczycić tak poprawną polszczyzną jak Bydliński, a przy tym tak fantastycznym pomysłem na własną muzyczną tożsamość. Lizard nie zawiódł, a ta płyta to nie tylko ich najlepsze dokonanie, ale także bez cienia wątpliwości najbardziej zaskakująca polska płyta roku, nie tyle trzeszczącego, ile progresywnego. Zdecydowanie, uważam, że jest to płyta, którą trzeba usłyszeć, a nie znać wręcz nie wypada. Ocena: 10/10 !



1 komentarz: