niedziela, 30 czerwca 2013

Wydział Filmowy IV: Nightwish - Imaginaerium (2011 - 2012)

"Welcome to the freakshow!"
Na podstawie muzyki rockowej czy metalowej nie powstało zbyt wiele filmów. Do głowy przychodzą mi zaledwie dwa, oba zrobione na podstawie płyt brytyjskiej grupy The Who, czyli "Tommy" Kena Rusella z pamiętną rolą tytułową wokalisty zespołu Rogera Daltrey'a z 1975 roku oraz "Quadrophenia" Franka Roddama z 1979, który oprócz konceptu i wykorzystaniem muzyki The Who z płyty pod tym samym tytułem z 1973 roku miał raczej niewiele wspólnego. Osobną kwestią jest film "The Wall" na motywach płyty Pink Floyd, czy "The Yellow Submarine" The Beatles, to raczej bowiem wariacje na temat, rozbudowane teledyski, aniżeli opowieści na motywach danej płyty. Jednakże to, co zrealizowała fińska grupa Nightwish jestem rzeczą godną pochwały i zaskakującą. Wydaję mi się, że to nie tylko atrakcja i dodatek do regularnej płyty studyjnej, ale także przyszłość fonografii jako takiej, zwłaszcza tej, pomyślanej jako concept album...


1. Imaginaerium (2011)

W zamierzchłych gimnazjalnych czasach Nightwish był jednym z kilku zespołów, w których namiętnie się podówczas zasłuchiwałem. Szybko jednak zrozumiałem, że nie jest to muzyka, którą darzą jakąś szczególną miłością, ba! nawet wówczas się z nich śmiałem, a zwłaszcza z Tarji Turunen. Znacznie później odkryłem dużą lepszą Epikę, ale to temat na inny tekst. Oczywiście, obiło mi się o uszy, że wyrzucono Tarję z zespołu i zastąpiono ją Anette Olzon, jednak nie skłoniło mnie to do sprawdzenia wydanego z nią "Dark Passion Play" z 2007 roku. Zainteresowałem się dopiero "Imaginaerium", drugim (a zarazem ostatnim z Olzon), w momencie ogłoszenia, że będzie zrealizowany film na jego motywach.

Bogatsze orkiestracje, mroczny klimat i kilka naprawdę świetnych fragmentów. Do takich niewątpliwie należy kapitalny "Storytime" z mocnym gitarowym riffem i szybką perkusją na miarę pamiętnego "I Wish I Had an Angel", z tą różnicą, że jest to, moim zdaniem, utwór dużo lepszy, bardziej przemyślany. Przed oczami od razu ma się straszliwe klauny, tańczące nimfy w powłóczystych falujących w powietrzu sukniach i inne maszkary rodem z cyrku De Soleil.
Nie zwalniamy w mocnym "Ghost River", w którym dzieje się naprawdę sporo, od zwolnień aż po ciężkie harshowane wokale. Tu także nie skąpi się bogatych orkiestrowych aranży czy ciekawie pomyślanych gitarowych riffów, a nawet pojawia się dziecięcy chór. Dobre wrażenie robi także, bardzo spokojny w porównaniu do dwóch wcześniejszych "Slow, Love, Slow" z mrocznym ostrym riffem na końcu i delikatną partią trąbki (!). Po nim kolejny, bardzo wkręcający się w głowę skoczny "I Want My Tears Back" z kapitalną partią dud. Po nim równie udany "Scaretale", następnie krótki, instrumentalny przerywnik "Arabesque" także nie pozostawiający złych wrażeń, a po nim balladowy "Turn Loose The Mermaids". W tym miejscu przyznać, że Olzon ma naprawdę świetny głos, a pewien fragment skojarzyć się może z... Ennio Morricone i muzyką do trylogii o Bezimiennym.

Ponownie podskoczyć można przy numerze jedenastym, kolejnym ciężkim i rozbudowanym "Las Ride of the Day". Po nim równie udana, niemal czternastominutowy epicka "Song Of Myself, a na zakończenie instrumentalny utwór tytułowy fantastycznie podsumowujący całą płytę (miejscami nawet skojarzenia z muzyką Danny'ego Elfmana). Na duży plus zapisać trzeba świetne brzmienie i to nie tylko gitar czy perkusji, ale także bogatych orkiestrowych, bardzo filmowych aranży. Dodatkowy, drugi dysk z wersjami instrumentalnymi wszystkich utworów wypada z kolei równie udanie, choć miejscami brakuje mu takiej siły, jak przy wersji z wokalami.

Ocena płyty podstawowej: 8/10
Ocena płyty instrumentalnej: 8/10




2. Imaginaerium The Score (2012)

Album wydany w niecały rok po studyjnym "Imaginaerium", choć nosi ten sam tytuł i zawiera te same fragmenty muzyczne, różni się znacząco od źródłowego albumu. Jest krótszy, utwory także zostały poskracane, mają inne tytuły i przede wszystkim przearanżowano je  i to dość drastycznie. Na tej wersji dominuje orkiestra, tak jak zwykle ma to miejsce w muzyce filmowej. W tym jednak przypadku za całość odpowiada zespół Nightwish, a nie jeden kompozytor wybrany do napisania takiego soundtracku.


Różni się już wprowadzający do historii motyw przewodni "Find Your Story", a ciężki motyw z fantastycznego "Storytime" został tylko przywołany, jakby dołożony w tle, ale bez ciężkich gitar i perkusji, tych bowiem na tym albumie prawie nie ma. Dziecięce chóry pojawiają się tutaj w mrocznym "Undertow", ale niestety nawet w momentach, kiedy słychać dramatyczne momenty nie doczekamy się się nawet na chwilę wejścia ostrych gitar, szkoda. O ile na studyjnym, podstawowym albumie naprawdę były utwory, które porządnie "ryły banię", o tyle na "The Score" tak się nie dzieje. Aranże są tutaj bardzo klasyczne, bardzo spokojne i na dłuższą metę nudne. Czar prysł. Nie jest to wcale zły album, są znacznie gorsze, ale jeśli ma się w pamięci mocny "Imaginareium" z 2011 roku, to jego kontynuacja, czy też raczej uzupełnienie do filmu wypada blado. Dziwi fakt, że zrobiono odrębną ścieżkę, skoro można było wykorzystać już istniejącą.




Nieco inaczej przedstawia się sytuacja w samym filmie, który nie jest jednym dużym teledyskiem, a wielowątkową fabułą o snach, przemijaniu, tęsknocie i marzeniach. A przede wszystkim o więzach rodzinnych. Fińsko-kanadyjska produkcja trwa około dziewięćdziesiąt minut i w tym czasie poznajemy historię podstarzałego kompozytora Toma, który cierpi na demencję i będąc w śpiączce cofa się do okresu swojego dzieciństwa. Wykonanie filmu tłumaczy zrobienie osobnej ścieżki muzycznej. Jak to u Skandynawów bywa, muzykę tworzą bogatą i mocną (zwłaszcza rockową i metalową), piszą świetne kryminały, ale jeśli chodzi o filmy: są jak zwykle powściągliwe, jakby sztywne, nawet bym powiedział chłodne. W taki też sposób jest zrobiony film, jest raczej niespieszny, choć akcja posuwa się przez cały czas, aż do rozwiązania całej historii. Podobnie jak samo "The Score" raczej rozczarowuje, nawet scena w cyrku została potraktowana trochę ogólnikowo, zabrakło mi bombastycznego spektaklu jak w cyrku De Soleil, czegoś więcej. Mimo wykorzystania w niej oryginalnej wersji głównego motywu płyt czy fantastycznych nawiązań do baśni o Królewnie Ścieżce.  W samym filmie soundtrack wypada równie blado, ale przynajmniej brzmi w nim, osobno nie porywa.

Kilka osobnych słów, należy się jeszcze odnośnie filmu. W zestawieniu z pierwszym "Imaginaerium" z 2011 wypada blado, trochę jakby nie do końca łączy się z tym co sobie człowiek, potencjalny słuchacz (i widz) wyobrażał. W każdym razie troszkę inna opowieść kształtowała mi się w głowie aniżeli została przedstawiona w filmie. Tak jak napisałem, film jest raczej powściągliwy w środkach wyrazu, ale trzeba przyznać, że zarówno klimat jak i scenariusz zostały znakomicie dopracowane. Aktorstwo w filmie nie powala, choć na pewno do drewnianych nie należy. To, co najmocniej rozczarowuje, to niektóre rozwiązania scenograficzne: weźmy bałwana, którego mały Tom lepi na początku filmu, czy nie przypomina on trochę tej niebieskiej żaby w pilotce, która swego czasu robiła furorę? Filmowi i konceptowi historii zarzuca się także wałkowanie po raz kolejny życiowych rozterek Tuomasa Holopainena, klawiszowca zespołu. Cóż, ja tam szczegółów nie znam, ale tak jak powiedziałem, trochę inaczej to wszystko sobie wyobrażałem. Na pewno jest to film warty zobaczenia, zrobiony z rozmachem, ale raczej będzie to udany seans dla tych, którzy słuchają Nightwish i dla tych, którym "Imaginaerium" się podobał. Reszta może sobie podarować.


Ocena muzyki z filmu na płycie: 6/10
Ocena muzyki w filmie: 7/10
Ocena dodatkowa (film): 6/10
Ocena ogólna dla "Imaginaerium": 6/10

2 komentarze:

  1. A "Purple Rain" Prince'a? albo "Across the universe" z muzyka Beatlesów?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie do końca to samo, ale masz naturalnie rację.

      Usuń