czwartek, 20 czerwca 2013

WNS XXIX: Civilization One, Venturia

Choć wygląda i śpiewa podobnie, nie jest to Ronnie James Dio. Chity Sompala śpiewa w Civilization One, a kojarzyć możecie go z płyty "Forged by Fire" greckiego Firewind z 2006 roku.
Obie płyty pochodzą z roku dźwięcznego, obie luźno oscylują wokół power metalu i obie są solidne. Nie, nie są odkrywcze, nie są wielkie, ale słucha się ich dobrze. W dwudziestym dziewiątym odcinku "W niewielu słowach" zachęcam do poczytania, a i być może do zapoznania się, z niemieckim Civilization One i francuską Venturią, które poznałem za sprawą Heavy Metal Pages.


1. Civilzation One – Calling the Gods (2012)


Niezbadane są wyroki Bogów. Niemiecka grupa, która tak naprawdę jest międzynarodowa i w dodatku nie istniejąca przez dwa lata, bo nie mogli znaleźć wydawcy dla swojego drugiego albumu. Debiutanckiego albumu „Revolution Rising” z 2007 roku nie znam, a drugi, zrealizowany już w 2009, ale wydany w trzy lata później, jest po prostu solidny.


Krążek zawiera trzynaście kompozycji utrzymanych w klasycznym, melodyjnym power metalu, żadnej rewolucji nie należy się więc spodziewać. Jednakże jest to granie solidnie zrealizowane, nie ma w nim mielizn, dopracowano także brzmienie, które choć jest dość surowe, sprawia, że album wyróżnia się spośród wielu podobnych. Bardzo dobrze wypada wokalista Chity Sompala, którego kojarzę tylko z płyty „Forged by Fire” greckiego Firewind. Facet ma świetną barwę głosu, przypominającą trochę  nieodżałowanego mistrza Ronnie Jamesa Dio.


Albumu słucha się dobrze, materiał nie męczy, choć absolutnie nie jest odkrywczy. W zasadzie to, co trzyma przy głośniku to głos Sompali i wspomniane surowe brzmienie, same melodie są dość wtórnie, ale technicznie zrealizowane rewelacyjnie. O żadnym z utworów nie można jednak powiedzieć, żeby wyróżniał się w sposób szczególny, choć takiemu „True Beliver” nie sposób odmówić przebojowości, a balladzie „Reunite” nawet skojarzeń do Firewind z okresu Sompali. To jedna z tych płyt, które można posłuchać, mimo, że nie są wielkie, zwłaszcza gdy komuś brakuje solidnego, charakterystycznego i przede wszystkim nie piejącego wokalu. Sompala nie zawodzi, ta płyta także. Ocena: 7/10


2. Venturia - Dawn of a New Era (2012)


Nie przepadam za metalem progresywnym z kobietami przy mikrofonie. Na szczęście istnieją tego typu zespoły, które są w stanie do siebie przyciągnąć sprawnym graniem i kobietą na wokalu, która jest uzupełnieniem, a przy tym ma naprawdę świetny głos. Do takich zespołów należy francuska Venturia, która we wrześniu zeszłego roku wydała swój trzeci album studyjny.

Dla tych, którzy Venturii  nie znają, spieszę z wyjaśnieniem, że grają melodyjny metal progresywny z domieszką power metalowych naleciałości i śladowymi ilościami szeroko pojętego metalu symfonicznego. Jest to mieszanka łatwo przyswajalna i bez większych eksperymentów, dźwięki są w zasadzie doskonale znane, ale co przy tego typu produkcjach jest rzadkie, są one zrealizowane solidnie i bardzo przystępnie dla ucha. Zwłaszcza dla wielbicieli przede wszystkim Dream Theater, bo nie da się ukryć, że inspiracje tą grupą były wyraźnie słyszalne na dwóch poprzednich albumach francuzów, „The New Kingdom” z 2006 i „Hybrid” z 2008 roku. 

Najnowszy album jest najkrótszy z dotychczasowych, ale i najintensywniejszy. Osiem numerów zmieszczono w czasie czterdziestu minut. W dodatku postanowiono wrócić do stylistyki pierwszej płyty, gdyż druga była odrobinę od niej inna. Wirtuozerskie gitarowe popisy Charly’ego Sahona dalej przypominają te do których przyzwyczaił Petrucci, ale nie są kopią wypracowanych przez niego patentów. Również, basista Franck Hermanny nie zostaje w tle i jego partie świetnie współgrają z resztą instrumentów. Świetnie sprawdza się nowy perkusista grupy, Frédéric Marchal, który zastąpił Diega Rapacchietti. Większą rolę odgrywa też wokalistka, fantastyczna Lydie Lazulli, która choć nie poraża mnie swoim głosem jak Simone Simmons z Epiki, zdecydowanie jej dorównuje. I bardzo dobrze kontrastuje z wokalem Sahona.

Jak już powiedziałem, postawiono na intensywność, tak więc gęste riffy mieszają się tu z mocnym tempem poszczególnych kompozycji. Mocne wrażenie robi otwierający płytę „Devil in Disguise” czy rozpędzony „What We're Here For”, tempem nie ustępuje także „What If I” czy nieco wolniejszy „Phoenix”. Tak naprawdę na tej płycie nie ma złych numerów, progresywne patenty płyną tutaj sprawnie i nie nudzą. Szkoda tylko, że nie wszystkie grupy są w stanie grać w podobnej stylistyce tak umiejętnie i ciekawie. Ocena: 7/10


Ps. Muszę przyznać, że gameplay z "Final Fantasy XIV" prezentuje się z tym numerem bardzo ciekawie.

Recenzje napisane do magazynu HMP (Heavy Metal Pages)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz