Każda strona kartonika to jedna główka szmacianki z parą oczu – razem mamy zatem cztery pary oczu, które patrzą się na nas lub na coś z przerażeniem, szokiem, niedowierzaniem albo bezgraniczną ciekawością. Jedna z nich ma nawet wąsa. A może ich spojrzenia to wyrażenie fascynacji twórczością francuskiej grupy PoiL i tym, co znalazło się na ich najnowszej, czwartej płycie?
Jak sami siebie określają są
„ultra szybkim triem superbohaterów, którzy wkroczyli w dorosłość”, którzy
tworzą nieco abstrakcyjną mieszankę z pogranicza jazzu, punka i rocka
progresywnego. W ich muzyce nie brakuje liryzmu, szaleństwa i patosu. Na „Sus”
słychać też wyraźne połączenie z muzyką klasyczną, o której nie bezpośrednio
wspominają w notatce, choć samo brzmienie zdecydowanie nie jest klasyczne, a
zdecydowanie awangardowe. Słychać na niej polifonię, renesansowe kontrapunkty,
liczne powtórzenia rytmiczne, połamaną, często techniczną rytmikę i
przypominające średniowieczne chorały gregoriańskie wokalizy. Wszystko zaś
podlane gęstym, mocnym brzmieniem – zwiewnym, a zarazem zniekształconym,do tego
stopnia, że przypomina to taniec nieznanych nam istot na jakimś grzybkowym
tripie. I to dosłownie!
Zaczynamy od prawie
dwunastominutowego „Sus la peìra” który bez jakichkolwiek wstępów wjeżdża połamaną,
matematycznie precyzyjną kanonadą surowego basu, dusznej perkusji i szaleńczych
zabaw elektroniką przypominającym nieco w swojej strukturze to, co dawno temu
wypracowało King Crimson. Kiedy następuje wyciszenie, to jest ono gwałtowne,
ale płynne i opiera się na wyciszonej elektronice, wolniejszej perkusji i
chóralnych, zwielokrotnionych wokalizach, które brzmią dość niepokojąco,
zwłaszcza jak po chwili całość zaczyna powoli narastać i gwałtownie się zrywa,
by następnie znów przejść w wolniejsze, ale wciąż niezwykle, połamane, a
zarazem intrygujące i w dodatku bardzo melodyjne układy, w których sporo jest
nie tylko awangardowego podejścia, ale też swoistej teatralności. Mnogość tych
przedłużeń, zmian tempa i poszczególnych rozłożeń dźwięków może nawet
przyprawić o zawrót głowy, ale surowość brzmienia i niezwykłość tych połączeń
sprawia też, że ciężko się od tej muzyki uwolnić. A jesteśmy dopiero na
pierwszym numerze!
Po tym szaleństwie następuje
króciutkie wyciszenie w utworze „Lo potz” w którym zdecydowano się na porcję
wokaliz przypominających ponownie średniowieczne pieśni mnichów. To także
znakomite wprowadzenie do kolejnego trwającego siedem utworu zatytułowanego
„Luses Fadas”, który rozwija się stopniowo od bębnów, surowego narastającego
basu i głosów, a także klawiszy, które po chwili również zdają się przypominać
trochę King Crimson. Już po chwili jednak ponownie robi się matematycznie,
nietuzinkowo. Wraz z partią przypominającą rap, numer zdecydowanie przyspiesza
i ponownie zaskakuje mnogością motywów i przetworzeń raz po raz przełamywanych
zwolnieniami z chóralnymi śpiewami. Naprawdę porywające! Numer czwarty, czyli
„Grèu Martire” znów zaczyna się od gęstego, matematycznego i mocno pokręconego
otwarcia. Nie skąpi się jednak wyciszeń z chóralnymi śpiewami, które zaraz
uderzają ponownie bogato przebudowując dźwięki i co chwila zaskakując
rozwiązaniami, nawet tymi powtórzonymi. Płynne przejście do finału, czyli ponad
czternastominutowego „Chin fòu”, który zaczyna się od kapitalnego wolnego
ewidentnie mszalnego wstępu, którego ciche tło zostaje nagle przełamane surowym
basem, uderzeniami perkusji i elektroniką, po czym całość stopniowo narasta, by
nagle przejść do leniwego, szemrzącego strumyka opartego na nieco cichszym
surowym basie oraz rozbudowanej klawiszowej solówce, która oczywiście stopniowo
narasta. Kolejne wyciszenia to zabawa formą, bo znów wraca elektronika,
pojedyncze surowe tony, a nawet słychać tak zwany krowi dzwonek, by następnie
szybko przejść w kolejną porcję szaleńczych rozwinięć o intensywnym, trochę
acid jazzowym tonażu, które stopniowo przechodzi coraz bardziej w kontrasty,
dysonanse i hałaśliwe galopady. Cudownie pokręcone granie.
Wytrzeszcz szmacianek z grafik okładkowych i wewnątrz kartonika z przejrzystą plastikową wklejką na płytę jest adekwatny. Muzyka, którą PoiL proponuje na "Sus" pełna jest kontrastów, niekonwencjonalnych rozwinięć i niezwykłych rozwiązań, które z jednej strony mogą brzmieć podobnie, ale i w tej powtarzalności jest metoda, która sprawia, że cały album to coś w rodzaju mszy albo tajemnego rytuału. Swoisty chaos i polifoniczność poszczególnych kompozycji z jednej strony przeraża, a z drugiej fascynuje. Mimo pozornej nieprzystępności francuska grupa postarała się, by ich muzyka trafiała prosto do serducha, przede wszystkim przez bardzo przejrzyste, ale i surowe brzmienie, które fantastycznie podkreśla atmosferę, która na tym albumie panuje. Zdecydowanie też jest to pozycja do wielokrotnego odsłuchu, nie tylko po to, by jeszcze bardziej docenić warstwę brzmieniową, ile wychwycić wszystkie niuanse i dźwiękowe odniesienia.
Ocena: Pełnia |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz