Deszcz. Niektórzy
uwielbiają się w ten szum wsłuchiwać, inni kochają zapach ziemi
jaki się wówczas unosi z jego powodu. O ile jednak można zrozumieć
opady jesienią, a nawet zimą (choć w tą drugą porę roku
bardziej oczekuje się śniegu*) to latem musicie przyznać bywa to
bardzo frustrujące. Norweska viking metalowa grupa Helheim zapewne
nie jest Wam znana, bowiem ja spotykam się z ich twórczością po
raz pierwszy, choć jest to formacja, która istnieje od ponad
dwudziestu lat, a najnowszy „Rignir” (po norwesku deszcz) to ich
dziesiąty album studyjny.
O najnowszej płycie
muzycy Helheim piszą, że tym razem inspirowała ich pogoda w ich
rodzinnym Bergen: Jesień i zima to okresy, które potrafią
wyzwolić najciemniejsze emocje w każdym z nas i właśnie te krople
posłużyły jako nawóz z którego wykiełkowały ziarna do naszych
pomysłów zawartych w lirykach. Eksploracje natury mroku jako coś,
co może być dostrzeżone, jak również uchwycone zmysłami,
posłużyły za tematy, które przez nasze pióra przyczyniły się
do spisania słów wyrastających na głębokiej powadze sytuacji i
alienacji. Jakkolwiek każdy utwór opiera się narastającym
poczuciu cierpienia i utraty, wciąż jest w nich miejsce na dialog,
próbę odnalezienia cząstki normalności i wewnętrznego spokoju.
Skromnie podkreśla to oszczędna
okładka na której widnieje jedynie logotyp norweskiej grupy, tytuł
płyty, runowa symbolika w tle i kreski mające odnosić się właśnie
do tytułowego deszczu. W czerni tła, szarych napisach i niebieskim
kolorze zarówno runów i deszczu wyraźnie da się odczuć smutek,
żal i cierpienie. Nie trzeba bowiem wielkich obrazów, powykręcanych
ciał, czy wikinga z okrwawionym toporem, by obraz tego, czego można
się spodziewać po tym albumie był czytelny.
Zaczynamy
od klimatycznego utworu tytułowego, który wytacza się z ciszy mrocznym tonem, który szybko przechodzi w deszczową melodię akustycznej gitary, po chwili dopełnionej surowym basem i gęstym brzmieniem perkusji. Czysty wokal snuje opowieść, a numer stopniowo przyspiesza i zdecydowanie ciemnieje, choć jednocześnie panowie stawiają na atmosferę, która jest ponura i chłodna, typowo skandynawska i nie do pomylenia z żadnym innym państwem czy brzmieniem. Drugim numerem jest "Kaldr" ("Chłód") w którym od początku następuje potężne uderzenie o wyraźnym blackowym tempie i przypominającym nieco grupę Bathory czy twórczość Quorthona. Mocne harshowane growle świetnie łączą się w nim z czystymi wokalami, jak również partiami chórowymi, a instrumentalnie panowie nie stronią ani od drapieżnego jazgotu charakterystycznego dla tego stylu grania, ani odrobiny zwolnień, które sprawnie przyspieszają, gęstnieją i ponownie zniewalają masywnym uderzeniem. W trzecim utworze zatytułowanym "Hagl" ("Grad") ponownie stawia na klimat oraz atmosferę. Łagodna melodia gitary, leniwe uderzenie perkusji i czysty, przepełniony smutkiem wokal, stopniowe rozrastanie się. Tutaj jest wręcz doomowo, choć jednocześnie od poszczególnych warstw i rozłożeń bardziej gęsto, surowo i wręcz nieprzyjemnie, ale to ostatnie wrażenie w tym graniu jest jak jak najbardziej wskazane. Kiedy już panowie decydują się uderzyć robi się naprawdę ciekawie - ostro, gęsto i przede wszystkim bardzo melodyjnie, choć dla każdego osłuchanego z tym gatunkiem, będzie to po prostu kolejna porcja soczystego łojenia, bez większego zachwytu. Następnie przychodzi czas na "Snjóva" ("Śnieg"). W nim ponownie panowie uderzają od razu i nie bawią się w łagodne wstępy. To także jeden z najlepszych kawałków na płycie, o wpadającym w ucho riffie, mocnymi chóralnymi akcentami i gęstym, intensywnym brzmieniem. Prawdziwie skandynawska zawierucha.
Drugą połowę albumu otwiera emocjonalny i ciekawie rozłożony "Ísuð" ("Mróz") w którym ponownie robi się lekko i akustycznie, a przynajmniej na chwilę, bo tutaj uderzenie następuje wcześniej. Ścianowe riffy, czyste wokale mocno przypominające zaśpiewami te znane z Sólstafir. Nawet kompozycyjnie w tym utworze bardzo blisko jest do islandzkich kolegów Norwegów. Podobnie jak w przypadku poprzedniego numeru, to jeden z tych, który najbardziej może się na "Rignir' podobać. Po nim wpada "Vindarblástr" (co można luźno przetłumaczyć jako "Podmuch wiatru"). Tu ponownie jest bardziej melodyjnie i Sólstafirowo, a zarazem bardzo przestrzennie, co skłania do stwierdzenia, że druga połowa tego albumu jest nawet ciekawsza od tej pierwszej. Chyba, że taki też był zamysł Helheim. Ten zresztą jest bodaj najprzystępniejszym kawałkiem na "Rignir", o niemal radiowym potencjale, gdyby tylko radia puszczały taką muzykę. Przedostatni nosi tytuł "Stormviðri" (co można przetłumaczyć jako "Burza"). Wracamy do lirycznych, lekkich oraz dusznych wstępów, które stopniowo rozrastają się i rozpędzają, ale przede wszystkim bazują na gęstej atmosferze. Na zakończenie zostajemy rzuceni w sam środek zimy, bo tak można by przetłumaczyć tytuł naprawdę udanego ósmego kawałka, czyli "Vetrarmegin". Znów jest gęsto, bardzo ostro i niemal blackowo. Tu także wracają soczyste growle, które znakomicie uzupełniają się z ciężkimi riffami i mocną perkusją.
Drugą połowę albumu otwiera emocjonalny i ciekawie rozłożony "Ísuð" ("Mróz") w którym ponownie robi się lekko i akustycznie, a przynajmniej na chwilę, bo tutaj uderzenie następuje wcześniej. Ścianowe riffy, czyste wokale mocno przypominające zaśpiewami te znane z Sólstafir. Nawet kompozycyjnie w tym utworze bardzo blisko jest do islandzkich kolegów Norwegów. Podobnie jak w przypadku poprzedniego numeru, to jeden z tych, który najbardziej może się na "Rignir' podobać. Po nim wpada "Vindarblástr" (co można luźno przetłumaczyć jako "Podmuch wiatru"). Tu ponownie jest bardziej melodyjnie i Sólstafirowo, a zarazem bardzo przestrzennie, co skłania do stwierdzenia, że druga połowa tego albumu jest nawet ciekawsza od tej pierwszej. Chyba, że taki też był zamysł Helheim. Ten zresztą jest bodaj najprzystępniejszym kawałkiem na "Rignir", o niemal radiowym potencjale, gdyby tylko radia puszczały taką muzykę. Przedostatni nosi tytuł "Stormviðri" (co można przetłumaczyć jako "Burza"). Wracamy do lirycznych, lekkich oraz dusznych wstępów, które stopniowo rozrastają się i rozpędzają, ale przede wszystkim bazują na gęstej atmosferze. Na zakończenie zostajemy rzuceni w sam środek zimy, bo tak można by przetłumaczyć tytuł naprawdę udanego ósmego kawałka, czyli "Vetrarmegin". Znów jest gęsto, bardzo ostro i niemal blackowo. Tu także wracają soczyste growle, które znakomicie uzupełniają się z ciężkimi riffami i mocną perkusją.
Ocena: Pierwsza Kwadra |
* Z roku na roku, im
człowiek starszy zdecydowanie mniej.
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR
i Karisma/Dark Essence Records.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz