W
rok od bardzo udanego i znakomicie przyjętego drugiego solowego
albumu „Forever Comes To An End” norweski gitarzysta znany
przede wszystkim z Airbag postanowił wydać suplement w postaci
niespełna półgodzinnej epki. Znalazły się na nim zarówno
kompozycje, które nie znalazły się na płycie z 2017 roku, jak
również numery związane z pierwszym krążkiem, czyli "Lullabies
In A Car Crash" z 2014 roku. Niechaj jednak nikogo to nie zmyli,
artyści pokroju Riisa nie wciskają bubli, a takich odrzutów jakie
proponuje na tej epce, nie powstydziłoby się wielu muzyków, bo to
kawał znakomitej roboty. Ale po kolei.
Zaczynamy
oczywiście od okładki, które w kontekście muzyki Bjørna
Riisa ma znaczenie. Ta, idealnie łączy się nie tylko z
poprzednimi, ale i bezpośrednio z tytułem epki i drugim z numerów
na krążku. W niemal pustym pomieszczeniu, w którym widać jakieś
stare krzesło w samym centrum zdjęcia okładkowego widać dwie
postacie – matkę (a może ojca?) i dziecko (przypuszczalnie około
sześcioletniego chłopczyka). Dorosła postać trzyma w ręku
walizkę, oboje (lub obaj) patrzą przez jaskrawo oświetlone słońcem
okno. Mocne wrażenie wywołuje też spadzisty dach, który załamuje
i podkreśla symetrię zdjęcia, które ładnie zostało uzupełnione
małymi literami kontrastującymi z cieniem układającym się na
podłodze pokoju. Warto, patrząc na tę okładkę zadać sobie
pytanie, dokąd zmierzają postacie znajdujące się na grafice. Czy
przybyli do nowego miejsca, by rozpocząć swoje życie na nowo? A
może właśnie żegnają się ze starym domem? A może to wcale nie
jest dom do którego wprowadzili się po nużącej przeprowadzce,
tylko ich nowe miejsce zamieszkania po śmierci w tragicznym wypadku
samochodowym? Może to światło w oknie, to wcale nie blask słońca,
a wiecznej światłości, która właśnie ich pochłania i przyjmuje
w objęcia drugiego życia w zaświatach? Podobnych pytań można by
mnożyć, a to jest doskonały moment, by przejść do sześciu
utworów, które się na tym albumiku znalazły.
Zaczynamy
od wyłaniającego się z ciszy „Daybreak”, który rozwija się
powolnym ambientowym szumem wiatru i delikatnymi tonami klawiszy. Na
tym tle pojawia się smutna melodia gitary, a sama atmosfera ma
zdecydowanie eteryczny, nieuchwytny i niemal funeralny charakter.
Zupełnie jakby było to właśnie przejście na tę drugą stronę,
a do tego w przepiękny sposób może kojarzyć się trzema
pierwszymi płytami Lunatic Soul Mariusza Dudy. W podobnym dusznym,
lirycznym i smutnym tonie utrzymany jest przepiękny akustyczny
kawałek tytułowy, który z kolei zbliża się stylem do wczesnego
Marillion, twórczości Stevena Wilsona czy Pink Floyd. Riis jednak
nie kopiuje brzmienia swoich idoli, a niesamowicie i przejmująco
buduje na tej bazie swój styl, który choć pięknie się słucha,
to jednocześnie ma się poczucie, że jest to trochę jak wbijanie
szpili w nasze serca, tak abyśmy uronili łzę razem z nim. Mocne.
Równie
niesamowity i pełny emocji jest „Drowning”, który ponownie
mógłby się znaleźć u twórcy The Pourcupine Tree, choć to tylko
kwestia estetyki i bardzo podobnego myślenia. Piękny, choć znów
na zasadzie kontrastów – od pokochania, aż po zwijanie się z
bólu od smutnej historii opowiadanej zarówno dźwiękami, jak i
słowami. Przedostatni kawałek to „Tonight's the Night”, który
rozpoczyna smutny, liryczny i niezwykle przejmujący deszczowy
klawisz. Stopniowo utwór rozwija się o gitarę, która ostrzejszymi
szumami tonów uwydatnia niepokojącą i smutną atmosferę panującą
tak w tym utworze, jak i na całej epce. I tylko szkoda, że ten
instrumentalny numer nie rozwija się bardziej, a jedynie płynnie
przechodzi do pięknej, alternatywnej wersji utworu tytułowego z
pierwszej płyty solowej Bjørna
Riisa. Lekkość akustycznej gitary i głsou Riisa jest tutaj nie
tylko kojąco, ale równie niepokojąca, bo bijący tutaj smutek jest
głęboki i przerażająco szczery.
Ocena: Pełnia |
„Coming
Home” stanowiąca swoisty łącznik między dwoma albumami Riisa to
przede wszystkim zbiór tych bardziej lirycznych, smutniejszych i
nastawionych na budowanie atmosfery numerów, w których nie ma
miejsca na pełne, ciężkie rozwinięcia. Nie jest to też muzyka
łatwa i choć przyjemna, to zdecydowanie bardziej skierowana do
tych, którzy nie słuchają muzyki na zasadzie „poleci w tle”,
ale dla takich, którzy dźwięki które słyszą chłoną i
przeżywają tak, jak przeżywa je artysta, czyli Bjørn
Riis. Suplement ten także świetnie wprowadza do tego, co znalazło
się na kolejnym pełnometrażowym albumie norweskiego gitarzysty,
w którym nie zabrakło także ostrzejszych rozwinięć, ale to już zupełnie inna historia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz