piątek, 19 lipca 2019

Bjørn Riis – Coming Home EP (2018)


W rok od bardzo udanego i znakomicie przyjętego drugiego solowego albumu „Forever Comes To An End” norweski gitarzysta znany przede wszystkim z Airbag postanowił wydać suplement w postaci niespełna półgodzinnej epki. Znalazły się na nim zarówno kompozycje, które nie znalazły się na płycie z 2017 roku, jak również numery związane z pierwszym krążkiem, czyli "Lullabies In A Car Crash" z 2014 roku. Niechaj jednak nikogo to nie zmyli, artyści pokroju Riisa nie wciskają bubli, a takich odrzutów jakie proponuje na tej epce, nie powstydziłoby się wielu muzyków, bo to kawał znakomitej roboty. Ale po kolei.


Zaczynamy oczywiście od okładki, które w kontekście muzyki Bjørna Riisa ma znaczenie. Ta, idealnie łączy się nie tylko z poprzednimi, ale i bezpośrednio z tytułem epki i drugim z numerów na krążku. W niemal pustym pomieszczeniu, w którym widać jakieś stare krzesło w samym centrum zdjęcia okładkowego widać dwie postacie – matkę (a może ojca?) i dziecko (przypuszczalnie około sześcioletniego chłopczyka). Dorosła postać trzyma w ręku walizkę, oboje (lub obaj) patrzą przez jaskrawo oświetlone słońcem okno. Mocne wrażenie wywołuje też spadzisty dach, który załamuje i podkreśla symetrię zdjęcia, które ładnie zostało uzupełnione małymi literami kontrastującymi z cieniem układającym się na podłodze pokoju. Warto, patrząc na tę okładkę zadać sobie pytanie, dokąd zmierzają postacie znajdujące się na grafice. Czy przybyli do nowego miejsca, by rozpocząć swoje życie na nowo? A może właśnie żegnają się ze starym domem? A może to wcale nie jest dom do którego wprowadzili się po nużącej przeprowadzce, tylko ich nowe miejsce zamieszkania po śmierci w tragicznym wypadku samochodowym? Może to światło w oknie, to wcale nie blask słońca, a wiecznej światłości, która właśnie ich pochłania i przyjmuje w objęcia drugiego życia w zaświatach? Podobnych pytań można by mnożyć, a to jest doskonały moment, by przejść do sześciu utworów, które się na tym albumiku znalazły.

Zaczynamy od wyłaniającego się z ciszy „Daybreak”, który rozwija się powolnym ambientowym szumem wiatru i delikatnymi tonami klawiszy. Na tym tle pojawia się smutna melodia gitary, a sama atmosfera ma zdecydowanie eteryczny, nieuchwytny i niemal funeralny charakter. Zupełnie jakby było to właśnie przejście na tę drugą stronę, a do tego w przepiękny sposób może kojarzyć się trzema pierwszymi płytami Lunatic Soul Mariusza Dudy. W podobnym dusznym, lirycznym i smutnym tonie utrzymany jest przepiękny akustyczny kawałek tytułowy, który z kolei zbliża się stylem do wczesnego Marillion, twórczości Stevena Wilsona czy Pink Floyd. Riis jednak nie kopiuje brzmienia swoich idoli, a niesamowicie i przejmująco buduje na tej bazie swój styl, który choć pięknie się słucha, to jednocześnie ma się poczucie, że jest to trochę jak wbijanie szpili w nasze serca, tak abyśmy uronili łzę razem z nim. Mocne. 


Równie niesamowity i pełny emocji jest „Drowning”, który ponownie mógłby się znaleźć u twórcy The Pourcupine Tree, choć to tylko kwestia estetyki i bardzo podobnego myślenia. Piękny, choć znów na zasadzie kontrastów – od pokochania, aż po zwijanie się z bólu od smutnej historii opowiadanej zarówno dźwiękami, jak i słowami. Przedostatni kawałek to „Tonight's the Night”, który rozpoczyna smutny, liryczny i niezwykle przejmujący deszczowy klawisz. Stopniowo utwór rozwija się o gitarę, która ostrzejszymi szumami tonów uwydatnia niepokojącą i smutną atmosferę panującą tak w tym utworze, jak i na całej epce. I tylko szkoda, że ten instrumentalny numer nie rozwija się bardziej, a jedynie płynnie przechodzi do pięknej, alternatywnej wersji utworu tytułowego z pierwszej płyty solowej Bjørna Riisa. Lekkość akustycznej gitary i głsou Riisa jest tutaj nie tylko kojąco, ale równie niepokojąca, bo bijący tutaj smutek jest głęboki i przerażająco szczery.

Ocena: Pełnia
„Coming Home” stanowiąca swoisty łącznik między dwoma albumami Riisa to przede wszystkim zbiór tych bardziej lirycznych, smutniejszych i nastawionych na budowanie atmosfery numerów, w których nie ma miejsca na pełne, ciężkie rozwinięcia. Nie jest to też muzyka łatwa i choć przyjemna, to zdecydowanie bardziej skierowana do tych, którzy nie słuchają muzyki na zasadzie „poleci w tle”, ale dla takich, którzy dźwięki które słyszą chłoną i przeżywają tak, jak przeżywa je artysta, czyli Bjørn Riis. Suplement ten także świetnie wprowadza do tego, co znalazło się na kolejnym pełnometrażowym albumie norweskiego gitarzysty, w którym nie zabrakło także ostrzejszych rozwinięć, ale to już zupełnie inna historia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz