sobota, 20 lipca 2019

Bjørn Riis - A Storm Is Coming (2019)


Po dobrze przyjętym debiutanckim solowym albumie "Lullabies In A Car Crash" z 2014 roku Bjørn Riis, znany przede wszystkim z Airbag,  kazał swoim fanom czekać na drugą płytę aż trzy lata. "Forever Comes To An End"* był równie udany, a może nawet lepszy od swojego poprzednika, nie dziwi więc fakt, ze Riis już w roku następnym wydał suplement w postaci epki "Coming Home"**, a kolejny, czyli rok dwóch tysięcy dziewięćsiłów przyniósł trzeci pełny album solowy, zatytułowany "A Storm Is Coming". Sprawdźmy, czy ta najnowsza podróż dźwiękowa od bardzo utalentowanego norweskiego kompozytora i gitarzysty, jest równie intrygująca jak poprzednie...

Równie fantastyczna okładka co poprzednimi razami, robi na sam początek świetne wrażenie. Tym razem jest jeszcze bardziej minimalistycznie, bo ogrom pejzażu i postać patrzącą na górzysty norweski horyzont fjordów zastąpiło bardzo minimalistyczne, ale mocne zdjęcie kogoś kto trzyma się za brzuch. Może jest to kobieta, ta sama co poprzednio, która spodziewa się swojego dziecka, a może jest to właśnie to dziecko, które trzyma się za brzuch, bo albo go boli (czy to z powodu choroby czy może niepokoju o losy świata w którym przyszło mu żyć), albo samo spodziewa się już swojego? Wszystko skąpane w niepokojącym niebieskawym kolorze i genialnie rozłożone z prostym fontem liternictwa, które bielą i niebieskim kolorem uzupełnia obraz wpisując się między pępek, a palce postaci. Całość dodatkowo uzupełniają trzy linie, ewidentnie sugerujące łzy, albo krople deszczu. W tym drugim przypadku zresztą bezpośrednio odnosząc się zaś do otwierającego album numeru "When Rain Falls". Niestety, tym razem Karisma Records, która ponownie jest wydawcą Riisa poskąpiła na książeczce i musiałem zadowolić się jedynie tym, co widzę na kartonikowej kopercie. 

Wspomniany już kapitalny "When Rain Falls" to ponad dziesięciominutowa epicka suita, która wyłania się z ciszy szumem deszczu i niepokojącymi tonami gitar ukrytymi pomiędzy. Nagle całość milknie, by płynnie przejść do ostrego, ponurego niemal sludge'owego gęstego riffowania i wejścia perkusji, która w tym dusznym tempie wtóruje gitarzyście marszowymi uderzeniami. Te zaś równie płynnie się urywają i przechodzą w lekkie jazzujące zwolnienie, które z kolei mocno brzmieniem przypomina te znane z Pink Floyd, zwłaszcza gdy pojawiają się charakterystyczne Gilmourowskie posunięcia gitary i wokal Riisa. W tych ostatnich pozostajemy już do samego końca, aż do wybrzmienia utworu, a nawet na moment nie ma się poczucia niespójności, choć szkoda że te kapitalne ostre momenty nie wracają i nie zostają jeszcze mocniej rozwinięte. Po nim wpada znacznie krótszy, siedmiominutowy "Icarus", który również korzysta z tej lżejszej estetyki, ale już nie Pink Floydowej, a bardziej bliskiej twórczości Wilsona. Riis oczywiście ponownie nikogo nie kopiuje, a na podobnych założeniach znakomicie buduje swoje dźwięki, które fantastycznie są kontrastowane mocniejszymi pociągnięciami, choć nie tak ostrymi jak w początkowej części otwieracza. Oczywiście, w połowie pojawiają się niemal metalowe riffy, ale nie mają one tak dusznego rozwinięcia, a stanowią jedynie zgrabny, choć znów niepociągnięty łącznik, między dalszym lirycznym fragmentem.

Dłuższy o pięć sekund, "You And Me" również intensywnie korzysta z łagodniejszych, lirycznych elementów układanki, bliższych nawet epki "Coming Home" niż drugiego albumu Riisa. Liryczna wokal z kolei bardzo kojarzyć się może ze sposobem śpiewania Mariusza Dudy, który jak wiecie, uwielbiam. W ogóle sporo z klimatu tutaj właśnie z Riverside, a że Bjørn zna i lubi naszą rodzimą grupę, nie mam wątpliwości. Rozpatrując zaś ten kawałek bez oparcia o skojarzenia, to jest to kawał znakomitego, bardzo atmosferycznego i smutnego grania, które wbija swoją szpilę w serducho głęboko i nie chce puścić. Świetne. Po przepięknym i lirycznym locie, czas na kolejnego kolosa, tym razem ponad czternastominutowego, zatytułowanego "Stormwatch". Zaczyna się spokojnie, od przejmującego deszczowego pianina i lirycznego, przepełnionego smutkiem głosu Riisa. Następnie utwór nieznacznie przyspiesza, ale nie do szybszego uderzenia, a do pochodowego, snującego się bitu perkusji. Następnie płynne wyciszenie do jeszcze bardziej niespiesznego opadu delikatnych uderzeń perkusji i gitarowych, rzewnych kontrastów, gdy nagle całość zostaje przerwana nagłym, ostrym, burzowym zrywem. Nie pozostajemy w nim na długo, bo Riis zaraz wraca do spokojnego i lirycznego rozwijania opowieści o wyraźnym kinematycznym charakterze, wreszcie znakomitym trochę ambientowym zakończeniem. Dzieje się tutaj bowiem sporo na wielu płaszczyznach, choć zdecydowanie bardziej tych nastrojowych, a nie polegającym na pędzeniu przez kilkanaście minut przed siebie, a wszystko jest ze sobą do tego tak precyzyjnie utkane, że nawet na moment nie przemyka nam przez głowy myśl - po co właściwie te ostre momenty, skoro nie są one w muzycznym świecie Riisa najważniejsze, a przynajmniej na tej płycie.


Akustyczna gitara i znów porcja liryzmu wypełniona skutkiem i gorzką refleksją czeka w przedostatnim nieco ponad ośmiominutowym "This House", która zbliża się stylistyką do epki "Coming Home" i pasowałaby tam idealnie. Nie, ten utwór nie brzmi jakby był kolejnym odrzutem, który trzeba gdzieś było upchać, a jakiś cudem zabrakło na niego miejsca na mini-albumie sprzed roku, tylko kolejnym, bardzo wyrazistym emocjonalnie i kompozycyjnie kawałkiem mogącym się znaleźć na którejś z płyt Pink Floyd. I znów nie ma tutaj nic co nie trafiałoby wprost do serducha, bo jest po prostu przepięknie. Na zakończenie Riis dorzuca jeszcze utwór "Aftermath" (w internecie można przeczytać, że utwór ten nosi tytuł "Epilouge"), który wraca do punktu wyjścia i wita nas szemrzeniem padającego deszczu. Tutaj Bjørn ponownie sięga po elektronikę, która uzupełniają muzykę kropel, a całość swoim ambientowym rozkładem znów przenosi się blisko kinematyczności oraz tego, co uwielbia w swojej solowej twórczości Mariusz Duda, bo ten choć krótki (niecałe cztery minuty) mógłby się znaleźć na "Impressions" i swobodnie jeszcze być pociągnięty o te kilka minut.

Ocena: Pełnia
Przyznam się, że mam trochę problem z najnowszą płytą Bjørna Riisa. To bardzo piękna, wyjątkowa płyta o ogromnym ładunku emocjonalnym, jednakże o troszkę niewykorzystanym potencjale. Ostre wejścia genialnie łączą się z tymi lirycznymi, jednakże jest ich znacznie mniej niż na poprzednim pełnym albumie Norwega i praktycznie nie znajdują one swojego rozwinięcia - pojawiają się, a po chwili ich nie ma. Tak po prostu. Dominuje kinematyczny smutek, liryczna, niemal gorzka od emocji oraz deszczu atmosfera i jest ona cudna, ale jednocześnie można mieć trochę wrażenie, że jest jej za dużo. Brakuje na "A Storm Is Coming" większego oddechu, właśnie przez te ostre fragmenty, a poza tym całość się trochę rozłamuje między delikatne gitarowo-pianinowe pejzaże, a znów nie do końca wykorzystane pomysły na w pełni ambientowe, jak w ostatnim numerze, pociągnięcia, które też kończą się za nim na dobre rozwiną. To naprawdę bardzo dobra płyta, ale w porównaniu do swojej poprzedniczki, czy nawet mini albumu "Coming Home", zdecydowanie słabsza i sprawiająca wrażenie jakby mniej przemyślanej. Ponownie nie jest to też krążek łatwy, bo trzeba się mocno w niego wgryźć i wsłuchać, by w pełni poczuć wszystkie dźwiękowe i emocjonalne niuanse, ale gdy się kończy pozostawia spory niedosyt - zwyczajną pustkę. A może taki właśnie był zamysł Bjørna Riisa - efekt kompletnego zawieszenia między dźwiękami i rzeczywistościami? Oceńcie sami.



* Nasza recenzja tutaj.
** Bjørn Riis uznaje ową epkę za swój trzeci album solowy, co z kolei oznacza, że najnowszy to czwarty i naturalnie to się zgadza. W kategorii długości jednak, najnowszy to trzeci krążek i tak o nim piszę w całym tekście. Nasza recenzja tutaj.


Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości 
Creative Eclipse PR i Karisma Records.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz