Manu Louis to Belg mieszkający w Berlinie, zimą uciekający do Hiszpanii. Podróżuje ze swoimi elektrycznymi instrumentami i wideo projektorami z obrazkami gwiazdek pop lub zwierząt, by dostarczać pasjonujące występy, które z czasem potrafią zamienić się w samonapędzające się dyskoteki wprawiające nawet najbardziej oporną publiczność w ruch. Jego muzyka to mieszanka kultury wysokiej i niskiej, która razem tworzy prowokacyjną i zdekontekstualizowaną dźwiękową konstrukcję. Jak sam podkreśla, generalnie używa sprawdzonych chwytów, ale składniki i ich proporcje zmieniają się: czerpie bowiem z kanonów piosenki francuskiej, dyletantyzmu i awangardy, nowoczesnych brzmień muzyki tanecznej, staromodnych hitów, art popu, a nawet hard bopu.
Najnowszy album, jak twierdzi Manu Louis, został oparty na "zdezorientowanym kroku", który został oddany przez użycie syntezatorów. Wydany w maju krążek jest następcą debiutanckiego "Kermesse Machine" z 2017 roku. "Cream Parade", bo taki nosi tytuł drugi album Manu Louisa, jest minikonceptem, w którym Manu Louis oddaje głos narratorowi z obsesją na punkcie socjalnej i egzystencjalnej dezorientacji. Kremową Paradą dyryguje Nienazwany, chmurzysty cień skonstruowany z esencji sprawdzonych organów Prezydenta, miłości do dysków twardych, gorących pocałunków na dobranoc Internetów dla ludzkości oraz ponownych narodzin jako niesporczak. Ponadto, bo wszystko co do tego momentu przeczytaliście pochodzi bezpośrednio z notki prasowej, czytam, że "Cream Parade" zawiera hity taneczne, ballady i krótkie instrumentalne przerywniki. Te bardziej taneczne są prowadzone przez groove robotycznych syntezatorów i skoczne hip-hopowe marsze. W założeniu jednak muzyka ma być podszyta dwudziestowiecznym manieryzmem tekstowym, będącym sentymentalnym kontrapunktem dla komputerowego tańca. Nad całością ma zaś unosić się duch samego Ryszarda Wagnera.
Sprawdźmy zatem, jak przekłada się to na faktyczne dźwięki i brzmienia, które zaczynają się sączyć do naszych uszu wraz z puszczeniem płyty. Na album zaś złożyło się dziesięć numerów o łącznym czasie niespełna czterdziestu minut. Zaczynamy od trwającego minutę i dziesięć sekund instrumentalnego wstępu pod tytułem "Saxophone", który bezpośrednio odnosi się do wiodącego instrumentu, czyli saksofonu. Przeciągły gwizd na elektronicznym, lekko ambientowym, może nawet dubstepowym tle wypada intrygująco i nie stroni od mariażu z jazzem, choć w mojej ocenie jest za krótki, bo bez jakiegokolwiek rozwinięcia szybko przechodzi do francuskojęzycznego "Inernet" opartego na skocznej elektronice mogącej kojarzyć się z Kraftwerkiem, która bardzo fajnie wkręca się w głowę. Po nim przychodzi czas na równie udany, a do tego jazzujący za sprawą saksofonu "Effance", który również został zaśpiewany po francusku, a robotyczna elektronika i syntetyczne melodie brzmią porywająco i świeżo. Jest tutaj wręcz coś, co może oprócz Kratwerka kojarzyć się z twórczością Moby'ego czy Fat Boy Slim, bo w sposobie myślenia Manu Louisa wyraźnie zdaje się być podobny do wymienionych.
Na czwartej pozycji znalazł się "Data Farm" czyli piosenka o miłości do dysku twardego i wszelkich danych. Tym razem też Manu Louis śpiewa po angielsku, a muzycznie jest wolniej i bardziej klimatycznie, ale nadal bardzo przekonująco. Perkusjonalia świetnie łączą się z elektroniką oraz organami, które Manu Louis znalazł w jednym z kościołów i do nagrania ich gry zatrudnił autentycznego kościelnego organistę. Nawet jeśli nie jesteście słuchaczami czy wielbicielami muzyki pop, to jestem niemal pewien, że będzie to jedna z najgenialniejszych i najbardziej oryginalnych piosenek w tym gatunku jakie dane będzie Wam usłyszeć. Króciutka, niespełna półtora minutowa kompozycja "My Wife Is Leaving Me For The Prime Minister" znalazła swoje miejsce na piątej pozycji i ponownie kapitalnie brzmiące saksofony i klarnety zostały nałożone na delikatny ambientowe przyspieszenia, a jazzowa, filmowa wręcz atmosfera wprawia w niesamowity, lekki nastrój, do tego stopnia, że niemal widzi się przed oczami obraz rozczarowania i rozpaczy na twarzy naszego bohatera. Szkoda tylko, że i tym razem Manu Louis nie rozwija tego tematu w coś dłuższego.
Na osłodę w kolejnym francuskojęzycznym utworze zatytułowanym "President". Manu Louis bawi się w nim awangardową formułą, zmyślnie budując dźwięki przy pomocy elektroniki i perkusji, która tutaj tworzy wyjątkowo niepokojącą atmosferę wspomaganą porcją tanecznych rozwinięć czy saksofonowych pomostów w postaci pojedynczych tonów. Numer siódmy to "The Screen" w którym ponownie pojawia się anglojęzyczny tekst, a muzycznie Manu Louis zaskakuje skocznym i bardzo żartobliwie funkującą elektroniką. Wciąga niczym najlepsza guma balonowa i w tym wypadku, to nie jest wrzuta, a zaleta, nawet jeśli brzmi to trochę inaczej. Absolutnie kapitalna jest też wspomniana już pieśń pożegnalna z pocałunkiem na dobranoc od Internetów dla użytkowników, czyli ludzkości, czyli "Internet's Farewell". Genialny i bardzo żartobliwy, a zarazem jak najbardziej poważny tekst został ukryty pod warstwą mrocznej i szumiącej elektroniki, delikatnej perkusji przypominającej tykanie zegara, a wszystko w klimacie kołysanki. Na koniec ponowne narodziny jako niesporczaki, czyli "Tardigrade". Ponownie Manu Louis sięga po drobiny znerwicowanego jazzu za sprawą saksofonu i wpadającą w ucho skoczną elektronikę i świeżo brzmiące perkusjonalia. Tu także jest ironicznie, ale jednocześnie bardzo trafnie i spostrzegawczo.
Druga płyta Manu Louisa potrafi zaskakiwać na wielu płaszczyznach od pierwszych sekund nie tylko bardzo świeżym i oryginalnym podejściem do estetyki, ale także nieco teatralną, awangardową otoczką, która zdecydowanie wyróżnia ten materiał spośród zalewu plastiku, który obecnie nazywa się popem. Ten krótki, ale niezwykle fascynujący zbiór piosenek, które przywracają wiarę w pop, powinny obowiązkowo być puszczane w radiu. Być może, nie ma w niej niczego przełomowego czy odkrywczego, ale jednocześnie jest to muzyka, która jest szczera i autentycznie potrafi cieszyć i tylko szkoda, że dwa instrumentalne nie zostały jednak rozbudowane w nieco dłuższe formy.
Sprawdźmy zatem, jak przekłada się to na faktyczne dźwięki i brzmienia, które zaczynają się sączyć do naszych uszu wraz z puszczeniem płyty. Na album zaś złożyło się dziesięć numerów o łącznym czasie niespełna czterdziestu minut. Zaczynamy od trwającego minutę i dziesięć sekund instrumentalnego wstępu pod tytułem "Saxophone", który bezpośrednio odnosi się do wiodącego instrumentu, czyli saksofonu. Przeciągły gwizd na elektronicznym, lekko ambientowym, może nawet dubstepowym tle wypada intrygująco i nie stroni od mariażu z jazzem, choć w mojej ocenie jest za krótki, bo bez jakiegokolwiek rozwinięcia szybko przechodzi do francuskojęzycznego "Inernet" opartego na skocznej elektronice mogącej kojarzyć się z Kraftwerkiem, która bardzo fajnie wkręca się w głowę. Po nim przychodzi czas na równie udany, a do tego jazzujący za sprawą saksofonu "Effance", który również został zaśpiewany po francusku, a robotyczna elektronika i syntetyczne melodie brzmią porywająco i świeżo. Jest tutaj wręcz coś, co może oprócz Kratwerka kojarzyć się z twórczością Moby'ego czy Fat Boy Slim, bo w sposobie myślenia Manu Louisa wyraźnie zdaje się być podobny do wymienionych.
Na czwartej pozycji znalazł się "Data Farm" czyli piosenka o miłości do dysku twardego i wszelkich danych. Tym razem też Manu Louis śpiewa po angielsku, a muzycznie jest wolniej i bardziej klimatycznie, ale nadal bardzo przekonująco. Perkusjonalia świetnie łączą się z elektroniką oraz organami, które Manu Louis znalazł w jednym z kościołów i do nagrania ich gry zatrudnił autentycznego kościelnego organistę. Nawet jeśli nie jesteście słuchaczami czy wielbicielami muzyki pop, to jestem niemal pewien, że będzie to jedna z najgenialniejszych i najbardziej oryginalnych piosenek w tym gatunku jakie dane będzie Wam usłyszeć. Króciutka, niespełna półtora minutowa kompozycja "My Wife Is Leaving Me For The Prime Minister" znalazła swoje miejsce na piątej pozycji i ponownie kapitalnie brzmiące saksofony i klarnety zostały nałożone na delikatny ambientowe przyspieszenia, a jazzowa, filmowa wręcz atmosfera wprawia w niesamowity, lekki nastrój, do tego stopnia, że niemal widzi się przed oczami obraz rozczarowania i rozpaczy na twarzy naszego bohatera. Szkoda tylko, że i tym razem Manu Louis nie rozwija tego tematu w coś dłuższego.
Na osłodę w kolejnym francuskojęzycznym utworze zatytułowanym "President". Manu Louis bawi się w nim awangardową formułą, zmyślnie budując dźwięki przy pomocy elektroniki i perkusji, która tutaj tworzy wyjątkowo niepokojącą atmosferę wspomaganą porcją tanecznych rozwinięć czy saksofonowych pomostów w postaci pojedynczych tonów. Numer siódmy to "The Screen" w którym ponownie pojawia się anglojęzyczny tekst, a muzycznie Manu Louis zaskakuje skocznym i bardzo żartobliwie funkującą elektroniką. Wciąga niczym najlepsza guma balonowa i w tym wypadku, to nie jest wrzuta, a zaleta, nawet jeśli brzmi to trochę inaczej. Absolutnie kapitalna jest też wspomniana już pieśń pożegnalna z pocałunkiem na dobranoc od Internetów dla użytkowników, czyli ludzkości, czyli "Internet's Farewell". Genialny i bardzo żartobliwy, a zarazem jak najbardziej poważny tekst został ukryty pod warstwą mrocznej i szumiącej elektroniki, delikatnej perkusji przypominającej tykanie zegara, a wszystko w klimacie kołysanki. Na koniec ponowne narodziny jako niesporczaki, czyli "Tardigrade". Ponownie Manu Louis sięga po drobiny znerwicowanego jazzu za sprawą saksofonu i wpadającą w ucho skoczną elektronikę i świeżo brzmiące perkusjonalia. Tu także jest ironicznie, ale jednocześnie bardzo trafnie i spostrzegawczo.
Ocena: Pełnia |
Płytę przesłuchałem i zrecenzowałem dzięki uprzejmości Creative Eclipse PR.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz