niedziela, 14 lipca 2019

Wavs - Wavs (2019)


Są fale...

Jest ich pięciu, pochodzą z Krakowa, uwielbiają grunge i alternatywny rock spod znaku Alice In Chains, Deftones, Soundgarden, Pearl Jam czy Faith No More i bynajmniej się z tym nie kryją. Widać to nawet po okładce, która jawnie czerpie z bodaj najsłynniejszej grafiki tego gatunku, czyli "Nevermind" Nirvany. Nie powtarza jej, ale wyraźnie jest nią inspirowana, a do tego świetnie pasuje do nazwy (zapisanej kapitalnym fontem), którą zapamiętuje się od pierwszego jej zobaczenia. Do tego wszystkiego panowie nie idą w ilość, a w jakość, bo ich debiutancki krążek to zaledwie osiem numerów zamkniętych w idealnej formie czasu - zaledwie 35 minut.

Zaczynamy od "Do It Right", który bez ostrzeżenia i wstępów od razu wpada rozpędzonym, zadziornym, a zarazem melodyjnym riffem i przy tym bardzo interesującym wokalem Macieja Kowalskiego, który albo krzyczy, albo zaskakująco przeciąga swoje partie. Mocne wejście, a właściwie skok na głęboką wodę niczym Jason Statham, gdy ten jeszcze był nurkiem olimpijskim. Spokojniejszy, bardziej romantyczny można by rzec, jest drugi kawałek, zatytułowany "I Know Someone" w którym panowie świetnie budują klimat, podkreślając ostrości i kamieniste dno, ale dla odmiany nie przyspieszając nawet na moment, choć jednocześnie nie boją się nieznacznego zagęszczenia w drugiej połowie numeru. Skojarzenia zaś z nieodżałowanymi Laynem Staleyem czy Chrisem Cornellem w liniach wokalnych Macieja zaś nie będą moim zdaniem nadużyciem. Jeszcze spokojniejszy jest świetny "Anonymous Galaxy", w którym ponownie dużą rolę odgrywa budowanie napięcia i klimatu oraz żonglowanie stylistyką - spotyka się tutaj bowiem zarówno alternatywna przebojowość, garażowy grunge'owy brud, ale i odrobina progresji, którą słychać w zgrabnych przejściach między fragmentami lekkimi, a tymi nieco tylko zaostrzonymi. Na czwartej pozycji znalazł się "He Was Dead Anyway" w którym wracamy do szybszych, bardziej agresywnych riffów i zadziornego tempa. Tu blisko jest zarówno wczesnego Muse, jak i wspomnianego już Deftones, bo te ostre grunge'owe riffy kapitalnie wyważone zostały wysokimi, nieomal falsetowymi wokalami Macieja i rozbudowaniami, które przywodzą na myśl głównie tę drugą grupę.


Drugą połowę otwiera znakomity "Hologram", który samym riffem i linią wokalną od razu przypomina Nirvanę, właśnie z okresu "Nevermind". Jednakże Wavs nie sili się na marne kopiowanie stylu z jakim kojarzymy tę legendarną grupę, a bardzo umiejętnie dekonstruuje i przetwarza ją na swój sposób, tworząc nową jakość. Szybciej znów robi się w "Santa Sangre", które zdaje się wręcz być wyrwane gdzieś z Audioslave. Rozkrzyczany, ale zarazem melodyjny wokal znakomicie wpisuje się w rozpędzoną perkusję, zadziorny, nisko strojony riff. Nie stronią tu jednakże chłopaki od klimatycznego zwolnienia znów jakby wyrwanego z Deftones, które nadaje całości ciekawej przeciwwagi, tylko po to by na finał znów intensywnie, niemal punkowo, uderzyć o brzeg, czy też raczej nasze uszy. Przedostatni "Home" również nie stroni od romansu punka z alternatywą. Jest zadziornie i chwytliwie, ostro i zarazem bardzo klimatycznie. To, jak subtelnie ze sobą chłopaki łączą ostre riffy i wściekłość z łagodniejszymi momentami naprawdę robi dobre wrażenie. Na zakończenie wpada "Hunger", który ponownie wraca do nisko strojonych grunge'owych korzeni wyrwanych gdzieś z początku lat 90tych. Wolne, duszne tempo i budowanie przez chłopaków napięcia oraz swoistego bijącego z kawałka niepokoju, dosłownie wgniata w fotel, czy też raczej coraz głębiej w toń. Choć każdy z utworów zawartych na płycie robi bardzo dobre wrażenie, to ten zdaje się być wręcz czarnym koniem wydawnictwa - jeśli nie poczujecie przy nim ciar, to jesteście bezduszni i prawdopodobnie nie tylko nie odczuwacie głodu, ale i po prostu już nie żyjecie.

Ocena: Pełnia
Nic tak nie elektryzuje jak porywający debiut po którym chce się więcej, a trzeba się wpierw zadowolić tym, co jest.  To zespół, który uderza znienacka, nokautuje i choć zna się te dźwięki dopiero od chwili, to ma się wrażenie, że zna się je od zawsze, bo na twarzy pojawia się wielki uśmiech, a to co słyszymy choć jest solidnie podanym klasycznie pomyślanym grungem, to brzmi tak, jakby chcieli wykrzyczeć, że ten gatunek nie umarł wraz z końcem Nirvany i śmiercią Cobaina. Słuchając debiutanckiego "Wavs" od Wavs na pewno tak nie będzie - bo to po prostu pierwszorzędna robota, wykonana nieco pod prąd i na pohybel trendom i silnym morskim nurtem porywającym ze sobą. Mam nadzieję, że ta fala pogna przez kraj na słuchawkach lub głośnikach wielu z Was, bo absolutnie jest tego warta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz