Wróćmy na chwilę do poprzedniego roku i do płyty, która nie daje mi spokoju i mogę jej słuchać na okrągło.Nigdy nie byłem jakimś wielkim fanem The Rolling Stones, choć to nie znaczy, że ich muzyka jest mi obca. Po prostu nie znam ich twórczości całościowo i nie śledziłem w ostatnich latach wszystkiego co związane z tą grupą. Najnowszym albumem, w całości poświęconym bluesowi i złożonym z coverów oczarowali i zawładnęli mnie kompletnie, a "Blue & Lonesome" znalazł się czołówce płyt z zeszłego roku do których wracam nader często. Co sprawiło, że jest to album porywający, świeży i niesamowity pod każdym względem?
O tym albumie było głośno, choć to nie zawsze idzie w parze z faktem, czy płyta naprawdę jest dobra. Reklamą można zrobić wszystko. Ta istniejąca od ponad pięćdziesięciu lat słynna grupa miała swoje wzloty i upadki, roszady w składzie, zaczynała od coverów i na swój dwudziesty trzeci (brytyjski), a dwudziesty piąty (amerykański) album studyjny postanowiła wrócić do korzeni. Do coverów właśnie i do bluesowego grania. Tym razem po całości. Pewnie nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie rozmach z jakim się podjęli tego pomysłu. Sama płyta nie jest długa, bo czas trwania to niespełna trzy kwadranse, ale za to jakie. Nagrana w trzy dni, na żywca i w stu procentach analogowo, bez pomocy komputerów, dogrywek, remasterów i innych cyfrowych cudów na kiju. Kiedy usłyszałem pierwszy numer wybrany na singiel, czyli "Just Your Fool" wiedziałem, że muszę sprawdzić cały album, dwa kolejne single "Hate to See You Go" oraz "Ride'Em on Down" tylko utwierdziły mnie w tym przekonaniu. Potem całościowy odsłuch na serwisie Spotify zwalił mnie z nóg i zachwycił więc na słuchawkach zaczął gościć nader często, a potem po prostu poszedłem i kupiłem płytę. Poniekąd sobie, ale także na prezent dla ojca, który także może jakimś wielkim fanem Stonesów nie jest, ale zna i ceni ich twórczość. Tą płytą także się zachwycił. Skoro muzyka potrafi łączyć pokolenia, co na niej jest tak zachwycającego?
Autentyzm i szczerość bijąca już od pierwszego numeru, czyli otwierającego płytę pierwszego singla "Just Your Fool" z repertuaru Little Waltera (Waltera Jacobsa) i został nagrany podczas drugiego dnia sesji. Pochodzący z 1960 roku kawałek nie był przebojem, takim jednak z całą pewnością stał się w nowym wykonaniu. Harmonijka, skoczne gitary i żwawa perkusja oczarowuje od pierwszych sekund i od razu wprowadza w znakomity nastrój. Po nim wpada świetny "Commit a Crime" Howlin' Wolfa. Ten został nagrany pierwszego dnia sesji i pochodzi z 1966 roku, który z kolei nową wersją utworu "I'm Leaving You" z 1958 roku. Tu także jest bardzo skocznie, energicznie i niezwykle świeżo. Słychać tą spontaniczność i radość z nagrywania tych utworów, a brzmienie jest odpowiednio surowe, ma się dosłownie wrażenie, że The Rolling Stones gra go na żywo w Twoim własnym domu i stojąc przed Tobą. Cóż to za piękne i niestety coraz rzadsze uczucie. Na trzecim miejscu znalazł się utwór tytułowy, nagrany jako pierwszy w pierwszym dniu sesji. Oryginał nagrał Little Walter w 1959 roku. Tu nieco zmienia się klimat, jest leniwiej, nieco bardziej rzewnie, ale nadal cudnie. Bujająca, płaczliwa gitara, idealnie wyważona perkusja nadająca nastroju, harmonijka i świetny wokal Micka Jaggera brzmią tutaj po prostu doskonale. Czwarta pozycja to "All of Your Love" Magic Sama, pochodzi z drugiego dnia sesji i jest to kawałek z 1967 roku, któy z kolei był oparty na innej wersji z 1957. Tu także jest wolniej, rzewniej i cudownie kojąco. Wystarczy się wsłuchać z jaką ogromną swobodą jest to grane. Coś pięknego.
Kolejnym utworem jest ponownie standard z repertuaru Little Waltera "I Gotta Go" i został on nagrany podczas pierwszego dnia. Tu znów przyspieszamy. Tempo jakie nadaje harmonijka, gitara i perkusja jest absolutnie porywające i to tak bardzo, że chce się podrygiwać w rytm. Myśl, że oryginał powstał w 1955 roku dodaje mu dodatkowego uroku. Pierwszą połowę płyty wieńczy pochodzący z drugiego dnia sesji "Everybody Knows About My Good Thing" Milesa Graysona i Lemona Hortona, którzy nagrali utwór Little Johna Taylora w 1971 roku. Wracamy do spokojniejszych, lżejszych i rzewniejszych stron bluesa. Ponownie warto zwrócić z jaką swobodą jest to grane, z jakim fenomenalnym wyczuciem. Ciekawostką jest fakt, że gościnnie usłyszeć można tutaj Erica Claptona. Na siódmej pozycji i tym samym na początku drugiej połowy znalazł się "Ride'Em on Down" również zrealizowany w drugim dniu sesji. Oryginał nagrał Eddie Taylor w 1955 roku i co ciekawe, kawałek ten nie był przebojem. The Rolling Stones zrobili do niego świetny teledysk z Kristen Stewart i niebieskim Fordem Mustangiem z 1968 roku. Jest znó skoczniej, ale bardziej w kierunku rock'n'rolla. Coś pięknego. Wracamy do Little Waltera, tym razem do "Hate to See You Go" Oryginał także pochodzi z 1955 roku i także nie był przebojem. Wracamy do bardziej skocznego tempa, choć nie brakuje tutaj lekkości i rzewności. Riff gitarowy jest tutaj kapitalnie uzupełniany przez harmonijkę Jaggera, a całość znów skłania do podrygiwania w rytm.
Znajdujący się na dziewiątej pozycji "Hoo Doo Blues" to jedyny utwór zarejestrowany podczas trzeciego dnia sesji. Oryginał pochodzi z repertuaru Otisa Hicksa i Jerry'ego Westa z 1958 roku. W wersji Stonesów, podobnie jak wszystkie numery na albumie, zyskał nowe życie. Ponownie jest leniwie i po prostu ujmująco pięknie. Po nim pojawia się "Little Rain" nagrany podczas drugiego dnia sesji numer z roku 1957 i pochodzący z repertuaru Ewarta G. Abnera Jra i Jimmy'ego Reeda. Zostajemy w rzewnym bluesowym i bujającym klimacie. Jakże cudnie zostały tutaj rozłożone akcenty poszczególnych fraz i instrumentów. Czuć tu ducha prawdziwego bluesa, takiego surowego i bez upiększeń. Przedostatnim utworem jest pochodzący z pierwszego dnia sesji "Just Like I Treat You" Williego Dixona gdzie wracamy do skocznych, bardziej tanecznych i melodyjnych brzmień. Płytę zaś wieńczy "I Can't Quit You Baby" tegoż i pochodzący z drugiego dnia sesji. Oryginał pochodzący z 1956 roku największą popularność zdobył za sprawą coveru grupy Led Zeppelin, jednak wersja The Rolling Stones pozostaje wierna oryginałowi. Tu ponownie gościnnie zagrał ze Stonesami Eric Clapton, co także dodaje całości niezwykłego charakteru.
Ta płyta zachwyca brzmieniem, dojrzałym, surowym i spontanicznym, ogromną swobodą i niesamowitym klimatem, który wylewa się z głośników przenosząc nas w sam środek sesji nagraniowej tego albumu, niemal w czasy z których pochodzą numery. To album porywający i żywy, miejscami bardzo nostalgiczny, pełen emocji i nagrany z miłością. Sądzę, że to album nie tylko dla wielbicieli Stonesów, ale także bluesa, który wprawi w doskonały nastrój przy każdym puszczeniu, ukoi nerwy i zabierze w świat pięknych, ponadczasowych dźwięków, a oto przecież chodzi nie tylko w bluesie. Znakomita robota, do której będziecie wracać z przyjemnością, a po wybrzmieniu ostatniego numeru bez wahania włączycie ją jeszcze raz. Ocena: 10/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz