Stare niedźwiedzie mocno śpią? Wręcz przeciwnie... |
1. Kreator - Gods Of Violence
Przyznam się bez bicia - nigdy nie słuchałem Kreatora i nie znam ich wcześniejszych płyt. Po najnowszy, czternasty album niemieckiej formacji sięgnąłem raczej z przypadku (nie ma takowych) i z ciekawości, zachęcony dobrymi recenzjami i przesłuchaniem kilku utworów wypuszczonych przed premierą, które solidnie skopały mi tyłek i zachęciły do ruszenia całego albumu. Jak wypada całość?
Album otwiera nieco filmowa uwertura, która choć ciekawa wydaje mi się nieco niepotrzebna, bo brakuje jej rozwinięcia, nawet jeśli za takowe uznać mocarny utwór drugi, czyli "World War Now". Surowy riff, szybkie tempo i mnóstwo energii, a przede wszystkim wściekłości której na najnowszej płycie Metalliki w wielu miejscach wyraźnie brakowało. Nie brakuje tu nawet rozpędzonej, rozbudowanej solówki bijącej na głowę wyczyny Hammetta z Mety. Po nim wpada równie udany, nieco tylko wolniejszy "Satan Is Real", którego dość infantylny tekst ratuje kolejna porcja soczystego thrashowego łomotu. Mocarnie i piekielnie szybko robi się ponownie w "Totalitarian Terror", która nada się idealnie do rozpętywania szaleństwa na koncertach. Nie ma tu niczego nowego, ale słucha się tego znakomicie i z nieukrywaną przyjemnością. Potężnie jest także w numerze tytułowym, który z całą pewnością na stałe zagości w koncertowym repertuarze Kreatora. W nim najpierw usypia się naszą czujność akustycznym, nieco egzotycznym wstępem, by po chwili przywalić kolejną porcją surowych riffów, szybkiej porcji i znakomitego tempa. To zdecydowanie nie siada też w "Army Of Storms" w którym obok surowych riffów i rozpędzonej perkusji nie brakuje melodyki, licznych zmian tempa i agresji.
Jednym z moich ulubionych momentów na płycie jest odrobinę wolniejszy "Hail to the Hordes" w którym surowe tło znakomicie zostało zbalansowane melodyjnymi zagrywkami gitary i kolejną soczystą solówką, a tych na "Gods Of Violence" nie brakuje.Bardzo dobrze wypada też "Lion with Eagle Wings", który otwiera nieco zaskakujący w kontekście poprzednika pozytywkowy, usypiający czujność wstęp, ale niechaj nikogo on nie zmyli, bo po chwili zaczyna się kolejna jazda bez trzymanki. Nie ustępuje mu także "Fallen Brother", który znakomicie pokazuje, że z oklepanego i znanego do bólu thrashowego łojenia wciąż można zrobić naprawdę dobry, mocny numer. Energii i agresji nie brakuje w przedostatnim "Side By Side", który może i brzmi jak poprzednie pozycje, ale wciąż trzepie równo i nie puszcza. Świetnie wypada finałowy "Death Becomes My Light" pokazujący, że Kreator odnajduje się także w nieco bardziej złożonych formach. Ponownie usypiający czujność spokojny wstęp i potężne rozpędzenie jednak zdradzające nieco progresywne podejście, którego przecież w thrashu nie brakowało. Do tego znakomicie wieńczący zwarty i pełen udanych numerów album.
Kreator w żadnym wypadku nie odkrywa na tej płycie niczego nowego, ale to, co znalazło się na niej jest nie tylko zagrane bardzo solidnie, ale i soczyście nagrane. To bardzo porządny album, który porządnie kopie tyłek, napędza i przede wszystkim bardzo przyjemny w odsłuchu. Nie jest też tak rozwleczony jak zeszłoroczna płyta Metalliki i znacznie szybciej wpadający w ucho. Nie wiem czy kiedykolwiek przesłucham wcześniejsze albumy Kreatora, ale do tego albumu będę z całą pewnością wracał, nawet jeśli nadal usilnie twierdzę, że coraz mniej mi po drodze z thrash metalem. Ten album nie zaskoczy fanów, ale też nie trafi do szufladki z najgorszymi, a raczej znajdzie się pośród tych najwyżej ocenianych. Ocena: 8/10
2. Overkill - The Grinding Wheel
Drudzy weterani w tej odsłonie "W NiewieLU słowach" po fenomenalnym "Ironbound" z 2010 roku także nie zwalniają tempa i po raz kolejny udowadniają, że mają jeszcze sporo do powiedzenia w thrash metalu. Od czasu wspomnianego zdążyli wydać w dwu letnich odstępach czasu dwa równie mocarne krążki, a najnowszy choć miał się pojawić już w zeszłym roku, pojawił się na początku tego roku i... znów pokazał klasę.
Solidne uderzenie na dobry początek tym razem nosi tytuł "Mean, Green, Killing Machine". Potężna soczysta perkusja, motoryczny bas i kapitalne szybkie rozpędzenie i mięsista solówka w finale. Polubiłem od pierwszego odsłuchu. Bardzo dobry, choć zwłaszcza w wersji teledyskowej zdecydowanie za długi jest numer drugi czyli "Goddamn Trouble". Ponownie rozpędzony killer, mający w sobie sporą dawką agresji, wściekłości i mnóstwo przebojowości. Po nim masywnie wtacza się "Our Finest Hour" w którym nawet na moment nie siada szybkie tempo, nie brakuje ostrych riffów, których nie sposób pomylić z żadnym innym zespołem. Myli się ten kto sądzi, że w kolejnym będzie gorzej lub dostaną zadyszki. W "Shine On" znów wszystko jest na swoim miejscu i gna do przodu, a iskry dosłownie sypią się we wszystkich kierunkach. Nieco wolniejszy początek po chwili bowiem ponownie intensywnie przyspiesza. Tylko na moment następuje mroczne zwolnienie przywołujące nieco Black Sabbath, a następnie na finał znów panowie uderzają z całą siłą. Tempo nie siada także w "The Long Road", który kończy pierwszą połowę płyty. Galopada i rozbudowana solówka z początku oraz chóry wyśpiewywane przez Ellswortha mogą kojarzyć się z Iron Maiden, ale po chwili następuje zwrot ku kolejnej porcji surowych Overkillowych riffów. Miodzio.
Drugą połowę otwiera "Let's All Go to Hades"w którym znów nie brakuje surowych riffów, mocarnego tempa, mrugania oczkiem do klasycznego thrashowego brzmienia i pełnego korzystania z możliwości współczesności. Nóżka sama tupie w rytm, a głowa się kiwa i oto chodzi. Nową Metalliką, ale z dużo lepszym brzmieniem i techniką gry oraz bez zbędnych dodatków może zapachnieć w "Come Heavy", który ma też w sobie sporo z Blacka Sabbath. Po prostu kolejny świetny kawałek. Fantastycznie wypada też "Red, White And Blue" w którym dalej jest intensywnie, szybko i niezwykle świeżo. W przedostatnim w wersji podstawowej, czyli w "The Wheel" początek tylko na chwilę ponownie jest wolniejszy, a potem panowie znów uderzają garścią soczystych riffów, pędzącej perkusji i szybkim tempem, którym mogli by obdarować z tuzin sobie podobnych kapel. Prawdziwą perełką jest jednak monumentalny ośmiominutowy utwór tytułowy wieńczący płytę w którym panowie znów puszczają oczko do innych zespołów - tu trochę Black Sabbath, tu trochę Iron Maiden, szczypta progresywy i wszystko do siebie pasuje jak ulał. Jakże zaskakujący jest finał tego kawałka w którym po kolejnym przyspieszeniu zostaje zwieńczony mrocznym, chóralnym zakończeniem. Wersja rozszerzona zawiera jeszcze udany cover "Emerald" z repertuary Thin Lizzy, który został zagrany z tym pazurem co reszta płyty.
Overkill obecnie to doskonale naoliwiona machina, która nawet nie myśli o zwolnieniu tempa i od niemal dekady wydaje same kopiące tyłek krążki. Można kręcić nosem, że czwarty raz z rzędu brzmią tak samo, ale sądzę, że takie myślenie nie jest potrzebne. Cieszy, że mająca trzydzieści siedem lat grupa wciąż potrafi łoić świeżo i z ogromnym wyczuciem, zgrabnie łącząc oldschool z najnowszą technologią nagrywania. Po raz kolejny pokazują, że nie mają sobie równych i są niezniszczalni, wreszcie korygują cały niesmak i niedostatki zostające po przesłuchaniu zeszłorocznego albumu Metalliki. Nie ma tu nic absolutnie nowego, a jest tak wyśmienicie podane, ze po prostu nie ma się do czego przyczepić. Jeśli zdarza Wam się jeszcze słcuhać thrash metalu, to na pewno nowym albumem Overkill będziecie się zasłuch jak ulałiwać wielokrotnie i będziecie do niego wracać tak często jak robicie to z "Ironbound". Ocena: 9/10
Album otwiera nieco filmowa uwertura, która choć ciekawa wydaje mi się nieco niepotrzebna, bo brakuje jej rozwinięcia, nawet jeśli za takowe uznać mocarny utwór drugi, czyli "World War Now". Surowy riff, szybkie tempo i mnóstwo energii, a przede wszystkim wściekłości której na najnowszej płycie Metalliki w wielu miejscach wyraźnie brakowało. Nie brakuje tu nawet rozpędzonej, rozbudowanej solówki bijącej na głowę wyczyny Hammetta z Mety. Po nim wpada równie udany, nieco tylko wolniejszy "Satan Is Real", którego dość infantylny tekst ratuje kolejna porcja soczystego thrashowego łomotu. Mocarnie i piekielnie szybko robi się ponownie w "Totalitarian Terror", która nada się idealnie do rozpętywania szaleństwa na koncertach. Nie ma tu niczego nowego, ale słucha się tego znakomicie i z nieukrywaną przyjemnością. Potężnie jest także w numerze tytułowym, który z całą pewnością na stałe zagości w koncertowym repertuarze Kreatora. W nim najpierw usypia się naszą czujność akustycznym, nieco egzotycznym wstępem, by po chwili przywalić kolejną porcją surowych riffów, szybkiej porcji i znakomitego tempa. To zdecydowanie nie siada też w "Army Of Storms" w którym obok surowych riffów i rozpędzonej perkusji nie brakuje melodyki, licznych zmian tempa i agresji.
Jednym z moich ulubionych momentów na płycie jest odrobinę wolniejszy "Hail to the Hordes" w którym surowe tło znakomicie zostało zbalansowane melodyjnymi zagrywkami gitary i kolejną soczystą solówką, a tych na "Gods Of Violence" nie brakuje.Bardzo dobrze wypada też "Lion with Eagle Wings", który otwiera nieco zaskakujący w kontekście poprzednika pozytywkowy, usypiający czujność wstęp, ale niechaj nikogo on nie zmyli, bo po chwili zaczyna się kolejna jazda bez trzymanki. Nie ustępuje mu także "Fallen Brother", który znakomicie pokazuje, że z oklepanego i znanego do bólu thrashowego łojenia wciąż można zrobić naprawdę dobry, mocny numer. Energii i agresji nie brakuje w przedostatnim "Side By Side", który może i brzmi jak poprzednie pozycje, ale wciąż trzepie równo i nie puszcza. Świetnie wypada finałowy "Death Becomes My Light" pokazujący, że Kreator odnajduje się także w nieco bardziej złożonych formach. Ponownie usypiający czujność spokojny wstęp i potężne rozpędzenie jednak zdradzające nieco progresywne podejście, którego przecież w thrashu nie brakowało. Do tego znakomicie wieńczący zwarty i pełen udanych numerów album.
Kreator w żadnym wypadku nie odkrywa na tej płycie niczego nowego, ale to, co znalazło się na niej jest nie tylko zagrane bardzo solidnie, ale i soczyście nagrane. To bardzo porządny album, który porządnie kopie tyłek, napędza i przede wszystkim bardzo przyjemny w odsłuchu. Nie jest też tak rozwleczony jak zeszłoroczna płyta Metalliki i znacznie szybciej wpadający w ucho. Nie wiem czy kiedykolwiek przesłucham wcześniejsze albumy Kreatora, ale do tego albumu będę z całą pewnością wracał, nawet jeśli nadal usilnie twierdzę, że coraz mniej mi po drodze z thrash metalem. Ten album nie zaskoczy fanów, ale też nie trafi do szufladki z najgorszymi, a raczej znajdzie się pośród tych najwyżej ocenianych. Ocena: 8/10
2. Overkill - The Grinding Wheel
Drudzy weterani w tej odsłonie "W NiewieLU słowach" po fenomenalnym "Ironbound" z 2010 roku także nie zwalniają tempa i po raz kolejny udowadniają, że mają jeszcze sporo do powiedzenia w thrash metalu. Od czasu wspomnianego zdążyli wydać w dwu letnich odstępach czasu dwa równie mocarne krążki, a najnowszy choć miał się pojawić już w zeszłym roku, pojawił się na początku tego roku i... znów pokazał klasę.
Solidne uderzenie na dobry początek tym razem nosi tytuł "Mean, Green, Killing Machine". Potężna soczysta perkusja, motoryczny bas i kapitalne szybkie rozpędzenie i mięsista solówka w finale. Polubiłem od pierwszego odsłuchu. Bardzo dobry, choć zwłaszcza w wersji teledyskowej zdecydowanie za długi jest numer drugi czyli "Goddamn Trouble". Ponownie rozpędzony killer, mający w sobie sporą dawką agresji, wściekłości i mnóstwo przebojowości. Po nim masywnie wtacza się "Our Finest Hour" w którym nawet na moment nie siada szybkie tempo, nie brakuje ostrych riffów, których nie sposób pomylić z żadnym innym zespołem. Myli się ten kto sądzi, że w kolejnym będzie gorzej lub dostaną zadyszki. W "Shine On" znów wszystko jest na swoim miejscu i gna do przodu, a iskry dosłownie sypią się we wszystkich kierunkach. Nieco wolniejszy początek po chwili bowiem ponownie intensywnie przyspiesza. Tylko na moment następuje mroczne zwolnienie przywołujące nieco Black Sabbath, a następnie na finał znów panowie uderzają z całą siłą. Tempo nie siada także w "The Long Road", który kończy pierwszą połowę płyty. Galopada i rozbudowana solówka z początku oraz chóry wyśpiewywane przez Ellswortha mogą kojarzyć się z Iron Maiden, ale po chwili następuje zwrot ku kolejnej porcji surowych Overkillowych riffów. Miodzio.
Drugą połowę otwiera "Let's All Go to Hades"w którym znów nie brakuje surowych riffów, mocarnego tempa, mrugania oczkiem do klasycznego thrashowego brzmienia i pełnego korzystania z możliwości współczesności. Nóżka sama tupie w rytm, a głowa się kiwa i oto chodzi. Nową Metalliką, ale z dużo lepszym brzmieniem i techniką gry oraz bez zbędnych dodatków może zapachnieć w "Come Heavy", który ma też w sobie sporo z Blacka Sabbath. Po prostu kolejny świetny kawałek. Fantastycznie wypada też "Red, White And Blue" w którym dalej jest intensywnie, szybko i niezwykle świeżo. W przedostatnim w wersji podstawowej, czyli w "The Wheel" początek tylko na chwilę ponownie jest wolniejszy, a potem panowie znów uderzają garścią soczystych riffów, pędzącej perkusji i szybkim tempem, którym mogli by obdarować z tuzin sobie podobnych kapel. Prawdziwą perełką jest jednak monumentalny ośmiominutowy utwór tytułowy wieńczący płytę w którym panowie znów puszczają oczko do innych zespołów - tu trochę Black Sabbath, tu trochę Iron Maiden, szczypta progresywy i wszystko do siebie pasuje jak ulał. Jakże zaskakujący jest finał tego kawałka w którym po kolejnym przyspieszeniu zostaje zwieńczony mrocznym, chóralnym zakończeniem. Wersja rozszerzona zawiera jeszcze udany cover "Emerald" z repertuary Thin Lizzy, który został zagrany z tym pazurem co reszta płyty.
Overkill obecnie to doskonale naoliwiona machina, która nawet nie myśli o zwolnieniu tempa i od niemal dekady wydaje same kopiące tyłek krążki. Można kręcić nosem, że czwarty raz z rzędu brzmią tak samo, ale sądzę, że takie myślenie nie jest potrzebne. Cieszy, że mająca trzydzieści siedem lat grupa wciąż potrafi łoić świeżo i z ogromnym wyczuciem, zgrabnie łącząc oldschool z najnowszą technologią nagrywania. Po raz kolejny pokazują, że nie mają sobie równych i są niezniszczalni, wreszcie korygują cały niesmak i niedostatki zostające po przesłuchaniu zeszłorocznego albumu Metalliki. Nie ma tu nic absolutnie nowego, a jest tak wyśmienicie podane, ze po prostu nie ma się do czego przyczepić. Jeśli zdarza Wam się jeszcze słcuhać thrash metalu, to na pewno nowym albumem Overkill będziecie się zasłuch jak ulałiwać wielokrotnie i będziecie do niego wracać tak często jak robicie to z "Ironbound". Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz