środa, 8 marca 2017

Battle Beast - Bringer of Pain (2017)


Finów z Battle Beast po raz pierwszy usłyszałem na żywo gdy supportowali niemiecki Powerwolf w gdańskim B90 i to, co przede wszystkim wryło mi się w pamięć to niezwykle charyzmatyczna i fotogeniczna wokalistka grupy Noora Louhimo. Najnowszy album jest czwartym w dyskografii tej grupy i trzecim z Noorą przy mikrofonie. Prawdopodobnie gdyby nie dobre wspomnienia z koncertu i ciekawość co u nich słychać nie sięgnąłbym po ten album i choć pierwsze utwory z tej płyty bardzo mi się podobały to nie byłem pewien czy cały album będzie równie udany. Jakże miłym zaskoczeniem okazało się, że jest to bodaj ich najlepsza płyta, a do tego kapitalnie dająca po nosie stylistyce a'la Sabaton...

Sabatonowe brzmienia za sprawą klawiszy pojawiają się w bardzo dobrym otwierającym płytę "Straight of the Heart", który nawet nie próbuje wyważać żadnych drzwi w stylistyce jaką obrali sobie Finowie. To melodyjne, przebojowe i soczyście zagrane granie puszczające oczko w kierunku lat 80, a do tego okraszone mocnym wokalem Noory, którą już teraz można stawiać obok choćby Doro. Jako drugi wpada świetny utwór tytułowy. Surowy riff gitary i duszne nieco wolniejsze tempo automatycznie przypomina niemiecki Accept z najlepszych lat z Udo czy nawet Judas Priest. Znakomicie wypada "King for a Day", który także brzmi staromodnie, ponownie nieco Sabatonowo, ale jednocześnie bardzo nowocześnie i świeżo. To kawałek, który od razu wpada w ucho, ale także przyciąga swoją uwagę nośnym tematem przedstawionym w mocnym teledysku. Czy nie tak dziś wygląda polityka? Przeżarta i zepsuta do szpiku kości wybiera sobie "króla na jeden dzień", a gdy już nie jest potrzebny, przeżuwa i wypluwa wybierając na jego miejsce kolejnego? Pod względem brzmienia i puszczania oczka do wielbicieli heavy/power metalowego grania nie ustępuje także rozpędzony "Beyond the Burning Skies". Nie brakuje tu ostrych riffów okraszanych klawiszami, blastów i klimatycznego, nieco balladowego zacięcia, choć zdecydowanie nie należy spodziewać się nadmiernego zwolnienia i cukru. Tu nawet może przyjść skojarzenie z Nightwish jeszcze z czasów z Tarją.


Drugą perełką obok "King for a Day" jest czwarty numer zatytułowany "Familiar Hell" uderzający z kolei w formowanie jednostek według określonego schematu. Ponownie jest to numer, który wpada w ucho i w nim zostaje. Chwytliwy riff gitary wspomagany klawiszem i szybkim tempem perkusji. Ileż razy słyszało się podobne brzmienia? A i tak jest się kupionym. Ta nieco kiczowata, przesłodzona przebojowość nieco zachaczajaca o pop i tak zwany rock stadionowy naprawdę robi tutaj klimat. Tego kawałka z całą pewnością nie zabraknie na koncertach tej grupy. Mocniej i znów nieco Sabatonowo robi się w w świetnym "Lost In Wars". Ciężkie i duszne tempo fajnie jest tutaj kontrastowane melodyjnym klawiszem i wokalami - zarówno Noory jak i basisty, który miejscami nawet pozwolił sobie na growl. Znakomicie też pokazuje ten numer ogromną swobodę Battle Beast w poruszaniu się po szeroko pojętym melodyjnym heavy metalu. Przeskakujemy do numeru siódmego "Bastard Son Of Odin". Za sprawą klawiszy znów ma się wrażenie, że to Sabaton, ale Battle Beast pokazuje swoim kolegom ze Szwecji, że potrafią dziś grać znacznie ciekawiej. To także numer, który wbija się w głowę niczym młot Thora. A do tego świetny, porywający wokal Noory.

Nawet na moment nie siada tempo w kolejnym, odrobinę balladowym metalowym hymnie zatytułowanym "We Will Fight". Tu także nie ma niczego nowego, ale utwór znów porywa za sobą. Ponownie jest nieco Nightwishowo, a Noora w pełni pokazuje swoje wokalne umiejętności, bo przecież nie samym krzykiem potrafi operować. Przedostatni na wersji podstawowej "Dancing with the Beast" potrafi zaskoczyć swoim brzmieniem, które nieco niespodziewanie flirtuje z dźwiękami disco... lata 80 pełną gębą i choć może to brzmieć dziwnie i odstawać od reszty płyty to pokazuje, że ta stylistyka ma wiele wspólnego z metalem. I nie jest to żaden remiks! "Far From Heaven" to z kolei najbardziej spokojny i balladowy numer, znów nieco flirtujący z Nightwishem z okresu Tarji, który fajnie album kończy, choć zdecydowanie brakuje tutaj większego pazura. Ponownie dużo dobrego dzieje się tutaj wokół wokalu Noory, która znów pokazuje jak ogromną skalą głosu operuje - dziewczyna, która z reguły zdziera gardło, tu zachwyca czystym i bardzo pięknym głosem. Wersja rozszerzona zawiera jednak jeszcze trzy utwory, które znakomicie album uzupełnia. Najpierw brakujące uderzenie po dwóch spokojniejszych numerach, czyli rozpędzony "God Of War", który znów trochę brzmi jak Sabaton za sprawą charakterystycznych klawiszy. Dużą rolę klawisze odgrywają także w melodyjnym i równie udanym "The Eclipse", który znów odrobinę zwalnia i pozwala Noorze na pokazanie swojej czystej barwy głosu. Na koniec "Rock Thrash" będący z kolei utworem-żartem. Znów jest szybko, surowo, nieco Sabatonowo, a także trochę jak z Accept czy AC/DC.


W żadnym wypadku nie jest to płyta wybitna, ale słucha się jej bardzo przyjemnie. Znakomicie sprawdza się jako album do rozbudzenia i wejścia w nowy dzień z impetem i uśmiechem na twarzy. To kopalnia mocnych, przebojowych metalowych kawałków czerpiących garściami z lat 80, ale podanymi w bardzo przystępny, świeży, przebojowy sposób, a przy tym nowoczesny. Jednych pewnie zemdli ta muzyka, ale wielbiciele skocznego, nieco przaśnego heavy/power metalu w otoczce retro na pewno poczują się tu jak w domu. Dawno też nie słyszałem tak radosnego i soczyście zagranego heavy metalu w czystej formie, choć nie stroniącej od różnych naleciałości czasów w które grupa lubi zaglądać. Wreszcie można nieco przekornie powiedzieć, że ta płyta mogłaby mieć tytuł "Bringer of Joy", bo ten album to także takie "guilty pleasure", ale nie dość, ze naprawdę dobre to jeszcze potrafiące naprawdę skopać tyłek. Ocena: 8/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz