czwartek, 9 marca 2017

Blackfield - V (2017)


Piąta płyta wspólnego projektu Stevena Wilsona z izraelskim z muzykiem Avivem Geffenem i trzecia którą w całości napisali wspólnie. Moja pierwsza, której postanowiłem się przysłuchać dokładniej i zdecydowałem się o niej napisać. Podobnie jak poprzednie albumy Blackfield jest to wypadkowa stylistyk w jakich obracają się obaj panowie przez co słychać tu zarówno wpływy progresywne jak i czysto alternatywne, co nadaje ich wspólnej muzyce lekkości i potrafi mocno chwycić za serducho, choćby nawet świetną minimalistyczną okładką na którą tym razem złożyło się zdjęcie dłoni trzymającej słoiczek z nazwą grupy...

Tę lekkość słychać już w króciutkim "A Drop In The Ocean" otwierającym płytę. Orkiestrowe dźwięki łączą się tutaj z szumem fal, by po chwili ustąpić świetnemu "Family Man" rozpisanemu już na gitary i perkusję, dodatkowo okraszonego ciepłym brzmieniem klawiszy i orkiestracji. Wszyscy, którzy kojarzą Blackfield, a zwłaszcza cenią sobie te płyty przy których współpracował Wilson odnajdą tutaj cech charakterystyczne tego zespołu. Lekki i ciepły jest także znakomity "How Was Your Ride?" Pod nim jednak kryje się też przejmujące brzmienie kojarzące mi się trochę z tym znanym z "On the Island" Davida Gilmoura oraz egzystencjalne pytanie, które można odnieść do całego życia. Świetny jest też "We'll Never Be Apart", który jest nieco żywszy od poprzednika i mieszczący się bliżej pierwszych płyt projektu. Niezwykle czarujący jest "Sorrys" oparty jedynie na akustycznej gitarze. Tyle emocji w tak miniaturowej formie! Pianino z kolei stanowi tło "Life Is An Ocean", które w takiej niespiesznej i melancholijnej stylistyce pozostaje, aż do mocniejszego przepięknie rozbudowanego rozwinięcia. Do szybszych i napędzanych gitarami numerów wracamy w świetnym kawałku zatytułowanym "Lately" choć i w nim wyraźnie zaznacza się smutek i refleksja nad naszą kruchością i przemijalnością. Szkoda tylko, że zdecydowano się na wyciszenie jego końcówki, by następnie skonfrontować ją z pianinem otwierającym przepełniony jeszcze większym smutkiem "October".


W "The Jackal" znów pojawiają się żywe gitarowe rytmy, które kapitalnie kontrastują z wcześniejszym wyciszonym i bardzo intymnym utworem, jednak to wcale nie oznacza że panowie rezygnują z lekkości i trudnej tematyki dominującej w tekstach - odchodzeniu, przemijaniu i cyklowi życia. Znakomicie oddaje ją także instrumentalny "Salt Water" zdający się podkreślać ów cykl z oceanem widocznym także na okładce płyty. To, co ocean wyrzuca na brzeg pewnego dnia musi do niego wrócić, niezależnie czy mówimy o butelce z listem z przeszłości czy o istocie żywej. Do ostrzejszego, alternatywnego grania bliskiemu dwóm pierwszym płytom Blackfield wracamy ponownie w "Undercover Heart". Pięknie zazębia się tutaj przestrzeń z orkiestrą i przypominającą tykanie zegara perkusją. Kapitalnie wypada "Lonely Soul" wyłamujący się nieco z przyjętej na całym albumie konwencji i pokazujący dotąd nie zbadane przez Blackfield rejony gdzieś z pogranicza ambientu. Pulsująca perkusja na tle elektroniki wypada tu na tyle ciekawie, że bardzo chętnie usłyszałbym więcej takich eksperymentów dźwiękowych od Wilsona i Geffena. Wieńczący ją szum oceanu i skrzek mewy płynnie przechodzi do finałowego utworu, czyli kompozycji Wilsona "From 44 to 48", którą podobno Steven pisał z myślą o swojej kolejnej płycie, ale ostatecznie wpisał ją we wspólny projekt z Geffenem. Tu ponownie jest bardzo intymnie, a brzmieniowo wracamy do gitarowych przestrzeni. Cudny to utwór mimo swojego gorzkiego wymiaru.

Piąty album projektu Blackfield nie sili się na oryginalność, ani nie próbuje wytyczać nowych szlaków. Jest zachowawczy, ale z racji bogatego, pełnego brzmienia niezwykle przejrzysty oraz przyjemny w odsłuchu i to mimo poruszanej na nim tematyki, która tutaj jest bardzo refleksyjna, gorzka i skłaniająca do przemyśleń. W tym całym wyciszonym zbiorze wspólnych muzycznych podróży Wilson i Geffen potrafią oczarować i zachwycić nawet jeśli sięgają po minimalistyczne środki, a swoje umiejętności kompozytorskie przekuwają w budowanie intymnej, lekkiej atmosfery aniżeli w rozbudowane, efekciarskie galopady czy wielokrotne zmiany tempa w ramach jednej struktury czy kawałka. Wielbiciele Wilsona, a zwłaszcza projektu Blackfield, na pewno będą zachwyceni, a wszyscy inni powinni dać tej płycie szansę i zatopić się w jej niezwykłym pięknie. Być może to także jedna z najpiękniejszych płyt roku szczęśliwego, a na pewno takie, które pomimo swojego charakteru da sporo radości w nudnej i smutnej prozie życia. Ocena: 8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz