Krótko po ukończeniu, ale jeszcze przed premierą znakomitego albumu "Harvest Moon" o którym pisaliśmy na naszych łamach w dwa tysiące trzeszczącym, z Votum odszedł gitarzysta i jeden z założycieli grupy Aleksander Salamonik, a kilka miesięcy później szeregi grupy opuścił także wokalista Maciek Kosiński. Wydawać by się mogło, że warszawski Votum czeka zniknięcie ze sceny, ale stało się inaczej. Do zespołu dołączył gitarzysta Piotr Lniany i wokalista Bartosz Sobieraj, którzy z pozostałymi muzykami postanowili kontynuować działalność Votum. Efektem ich wspólnej pracy jest wydany 26 lutego roku szczodrego czwarty krążek zatytułowany ":Ktonik:", który przynosi także zmiany stylistyczne w muzyce tej grupy...
Spokojnie jednak mogą spać Ci, którzy zapamiętali Votum jako grupę poruszająca się w progresywnych rejonach, w tej kwestii nic bowiem się nie zmieniło. To, co widać patrząc na samą okładkę, to zupełnie nowe logo zespołu zsynchronizowane z motywem dwóch czerwonych diamentów wyłaniającymi się z mroku i symbolizującymi przemianę, znajdującym się w centralnej części ciemnej i mrocznej okładki. Tuż pod nazwą grupy umieszczono czerwonymi literami tytuł płyty, którego zapis może nieco dziwić, ale nie jest to tylko zabieg estetyczny. Stanowi coś w rodzaju podkreślenia, zupełnie jakby ów tytuł rozwijał się nam przed oczami, by po chwili zniknąć i ponownie rozsunąć się niczym drzwi zapraszając w swoje podwoje. Wreszcie jest też odniesieniem do tematyki albumu, która w przypadku Votum jest filozoficzna i niejednoznaczna. Termin z którego wywodzi się tytuł, odnosi się do bóstw lub duchów z zaświatów, związanych zwłaszcza z religią w starożytnej Grecji. Wiążą się ściśle z kultem Matki-Ziemi, z którego prawdopodobnie się
rozwinęły. Ważnym punktem jest tu utożsamienie Ziemi z łonem kobiety:
człowiek rodzi się z łona matki-kobiety, aby po śmierci wrócić do łona
Matki-Ziemi (śmierć widziana jako powrót do „domu”). Podkreśla to
nierozerwalny związek narodzin i śmierci, który człowiek uświadomił
sobie prawdopodobnie wraz z odkryciem rolnictwa i dostrzeżeniem analogii
pomiędzy życiem ludzkim a życiem rośliny – kruchym, lecz nieustannie
odradzającym się z łona ziemi. Sama nazwa zespołu zresztą odnosi się do bóstw, bo oznacza "poślubieni
bogom", co z kolei daje możliwość zinterpretowania tytułu jako
"self-titled", tylko zapisanego w nietuzinkowy, a przez to również
ciekawszy dla całości sposób. Ta analogia zawarta w tytule dotyczy także punktu w jakim znalazło się Votum - to ich ponowne wyjście z mroku, ich odrodzenie i ukazanie w pełni ich kunsztu.
Kunsztu nie tylko w kwestii bycia jednym z najciekawszych polskich grup progresywnych, ale także w kwestii brzmienia, a to choć z początku może wydać się dziwne, jest nie tylko znakomite, ale także ewenementem na skalę polskiego rynku muzycznego. Choć album był nagrywany w trzech polskich studiach, masteringiem całości materiału zajął się Tony Lindgren ze szwedzkiego studia Fascination Street, który był odpowiedzialny za płyty Opeth, Paradise Lost czy solowe albumy Jamesa LaBriego, a miksami David Castillo, znany ze współpracy z Katatonią. Uzyskane brzmienie jest nie tylko bardzo solidne, ale także bardzo zaskakujące, utrzymane w metalowym ciężarze, sprawiając że Votum nagrało swój najcięższy, najmroczniejszy i zarazem najdojrzalszy album w swojej dyskografii, nie stroniący jednak od sporej dawki przebojowości i chwytającej za serducho nośności.
Otwiera kapitalny "Satellite", który choć z początku uderza ciężkim i mrocznym riffem oraz potężną perkusją szybko wycisza się i dopiero po chwili ponownie eksploduje. Znakomite otwarcie tego albumu po prostu wgniata w fotel, a niesamowitego klimatu całości dodaje świetny wokal Sobieraja, zupełnie inny niż ten Kosińskiego, przypominający nieco głos Mariusza Dudy, jednak operujący większą zadziornością. Agresywniejsze dźwięki, na jakie pozwolili sobie panowie na ":Ktonik" jeszcze lepiej słychać w znakomitym i bardziej melodyjnym "Greed", w którym genialnie kontrastują spokojniejsze, lżejsze fragmenty, które po chwili znów wybuchają wściekłym riffem i potężnym rozwinięciem. Równie ogromne wrażenie robi "Spiral" z pulsującą i hipnotyzującą mroczną partią basu. Niespotykane w polskiej muzyce progresywnej lekko nowoczesne lekko djentowe nisko strojone riffy i kapitalnie budowana atmosfera sprawia, że czuje się wszystkie emocje towarzyszące muzykom, wręcz ma się wrażenie, że wychodzi się z ziemi wraz z nimi i celebruje fakt nowego życia. Żeby za bardzo nie przytłoczyć ciężarem panowie postanowili po nim wstawić zaskakującą, ambientowo-trip hopową balladę "Blackened Tree" odnoszącej się nieco do eksperymentów znanych zarówno z Archive jak i solowych płyt Stevena Wilsona. Choć muzycznie jest spokojniej i lżej (nawet w momencie świetnego cięższego rozwinięcia) niż w trzech poprzednich numerach, to atmosfera bynajmniej nie zrobiła się radośniejsza, a nadal pozostała niepokojąca i mroczna.
Kolejnym znakomitym utworem jest "Simulacra", który kapitalnie otwiera rozpędzone intro, przechodzące w delikatny fragment, po czym znów eksploduje falą ciężkich riffów, które fenomenalnie ze sobą współgrają, pulsują agresją i nowoczesnym, bardzo świeżym podejściem, którego mogliby Votum pozazdrościć nawet panowie z Dream Theater. Pełnią życia oddycha również "Prometheus" skupiający w sobie oba założenia muzyków - zarówno pachnące ambientem melancholijne, wietrzne fragmenty jak i agresywne, rozbudowane i przytłaczające ciężarem partie. Tu może znów się trochę skojarzyć z Riverside, jednak nawet odnosząc się do tej grupy, Votum poszedł jeszcze dalej, dając popis znakomitych umiejętności kompozytorskich, budowaniu napięcia i atmosfery, która udowadnia że muzyka progresywna wciąż ma w sobie wiele do zaoferowania, w dodatku wcale nie musząc korzystać ze zdobyczy nurtu djent czy deathcore'u. Coś fantastycznego. Oparty na potężnym i porażającym riffingu jest także "Horizontal", który jednak nie stroni od atmosfery przebijającej się w poprzednim numerze pozwalając na oddech i wybrzmienie ciężaru. Ożywczo brzmi również usypiające czujność delikatne wejście w przedostatnim "Vertical". Dużo lżejszy, ale nie stroniący od mocnych ostrych riffów zachwyca ogromnym zróżnicowaniem, wyczuciem i świetnym wokalem. Płytę kończy druga ballada nosząca tytuł "Last Words" (które mam nadzieję nie odnoszą się do przyszłości Votum jako zespołu), która stanowi nie tylko kulminację najnowszego albumu, ale także sprawne nawiązanie do poprzednich albumów, a zwłaszcza "Harvest Moon". Kolejne usypianie czujności jest delikatne, melancholijne i przypominające o łodzi z okładki poprzedniego albumu, ale późniejsze przełamanie wyraźnie daje do zrozumienia, że Votum nie jest już tym samym zespołem co trzy lata temu, bo tym krążkiem wyraźnie otwierają nowy rozdział w swojej historii.
":Ktonik:" to płyta przełomowa nie tylko dla Votum, ale także dla polskiego metalu progresywnego. Płyta odważna, świeża i nie odnosząca się do progresywnego kanonu czy do współczesnych odmian tego gatunku. Nie bez znaczenia jest tutaj metalowy ciężar, ale także wykorzystanie ambientowych czy trip hopowych elementów, które podkreślają atmosferę, ale i stanowią fantastyczną przeciwwagę. Wreszcie jest to album bardzo konsekwentny i angażujący od początku do końca, na próżno doszukiwać się na nim zbędnych dźwięków, słabszych fragmentów czy niewykorzystanego potencjału nowych członków zespołu. Jest nie tylko odrodzeniem dla Votum, ale może stanowić także punkt zwrotny dla pozostałych liczących się w naszym kraju formacji. Jak słusznie zauważył w swojej recenzji Łukasz Jakubiak z zaprzyjaźnionego bloga Blisko Kultury (tutaj) od momentu w którym zauważono polską progresywę również na światowym rynku minęła dokładnie dekada i tak jak kiedyś Riverside ze swoim "Second Life Syndrome" tak teraz Votum może pewnym krokiem iść w świat. Takich płyt nie musimy się wstydzić, a wręcz przeciwnie, razem z zespołem, możemy być dumni. Brawo! Ocena: 10/10
Definicja "bogów chtonicznych" podana za wikipedią.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz