Norwegowie z Circus Maximus po czterech latach milczenia wracają z następcą znakomitego albumu "Nine" z czwartym krążkiem studyjnym. Złośliwcy swego czasu mówili, że dwa pierwsze albumy były zbiorem coverów Dream Theater, jednakże to samo mówiło się zarówno o brytyjskim Haken, jaki o innym norweskim zespole Leprous. Oba szybko udowodniły jak niesłuszne były te stwierdzenia, a do tego grona dołącza w świetnym stylu Circus Maximus, bo najnowszy album bije na głowę dotychczasowe dokonania grupy i udowadnia, że w metalu progresywnym w czystej postaci wciąż jest miejsce na świeżość...
Udowadniają to już w znakomitym otwieraczu "The Weight", który bogatym brzmieniem osadzonym na melodyjnych klawiszach utrzymanym w kroczącym tempie przypomina nie tylko o power metalowych inklinacjach grupy, ale także wyraźnie odnosi się do początków progresywnego grania. Nie brakuje tutaj ostrych riffów, jak i klimatycznych, delikatnych zwolnień, w efekcie dająca podniosły, ale bardzo chwytliwy kawałek. Jeszcze ciekawszy jest "Highest Bitter" z basową partią na początku i świetnym mrocznym rozwinięciem. Na myśl przychodzą echa Symphony X, a nawet Threshold. Dochodzą tu też sprawne mrugnięcia okiem do wspomnianego już Haken, które lada moment również uderzy czwartym (a właściwie piątym jeśli liczyć z pełnometrażową demówką sprzed pierwszej płyty później zrealizowanej w nowej formie jako epka "Restoration) pokazującego jak wiele jeszcze kryje się w progresywnym graniu. Pojawiający się jako trzeci utwór tytułowy trwa zaledwie niecałe trzy i pół minuty i z kolei kapitalnie flirtuje z ostatnią płytą Mairlyna Masona. Główny owinięty wokół basu motyw przypomina jego interpretacje bluesa z "Pale Emperor", nawet wokal Michaela Eriksena w wolniejszych partiach przypomina właśnie Masona. Nie brakuje szybszego rozwinięcia ze świetną solówką, której nie powstydziłaby się żadna power metalowa formacja, a od tego gatunku w swojej twórczości Circus Maximus nadal nie stroni.
Świetne wrażenie robi też "Pages" z mrocznym, kroczącym początkiem gdzie znów na pierwszy plan wysuwa się bas. Ponownie nie brakuje też power metalowej melodyki i sprej dawki przebojowości. Po niej wskakuje balladowy "Flames", który dla odmiany zaczyna się spokojniej, ale w równie niepokojącej kroczącej tonacji. Lżejszy od poprzedników w niczym jednak im nie ustępuje, ani nie próbuje ociekać cukrem czy nadmiarem tkliwości.. Kolejne dwa należą do grupy dłuższych, a także bardziej rozbudowanych numerów, bo trwają oba trwają po osiem minut z sekundami. Najpierw bardzo dobry "Loved Ones" który otwiera klawiszowy wietrzny pasaż z delikatną usypiającą czujność gitarą. Po chwili całość przepięknie się rozwija w stylu przywodzącym na myśl najlepsze lata Dream Theater, a których w tym roku bogowie raczej nam poskąpili. Sporo tutaj też wyraźnego nawiązania do Symphony X, ale Circus Maximus wyraźnie wypracowało swój własny styl, którego nie da się pomylić. Klawisz kapitalnie współgrają z gitarami, ostrymi rozwinięciami i lżejszymi fragmentami oraz świetnie brzmiącą perkusją. Pasaż w środkowej części zaś to kawał znakomitej roboty kompozytorskiej, efektowny i melodyjny, ciężki i lekki zarazem. Po prostu nie ma mowy o nudzie.
Drugi, nieco dłuższy nosi tytuł "After the Fire" otwierają dźwięki klawiszy nawiązujące do elektroniki z lat 80, do tego świetna melodia wokalu przywodząca na myśl początki niektórych utworów Iron Maiden, po czym następuje epickie ciężkie, utrzymane w kroczącym tempie rozwinięcie. Tu także nie brakuje lirycznych pociągnięć i zwolnień czy z lekka power metalowych zagrywek. Znakomicie połączono tutaj najnowsze zdobycze techniki brzmieniowej z patentami zbliżającymi Circus Maximus do początków Dream Theater jeszcze jako The Majesty czy Queensryche z cięższymi, nisko strojonymi riffami i wreszcie z rozbudowanymi pasażami. Podobnie jak na albumie ":Ktonik:" naszego rodzimego Votum całość po prostu pulsuje życiem i świeżym podejściem. Nie ustępuje także przedostatni w wersji podstawowej "Remember", będący drugą na płycie balladą. Niechaj jednak nie zrażą się Ci, którzy od razu reagują na to słowo alergicznie. Lżejszy, ale nadal melodyjny i nie stroniący od mocniejszego uderzenia (napędzanego klawiszami Lassego Finbråtena i motorycznym basem Glenna Møllena) numer znów delikatnie nawiązuje do lat 80, ale mimo to jest bardzo nowoczesny i szybko kradnący serducho - nie tylko świetną solówką, ale także prefinałem z chórem dziecięcym. Ostatnim numerem formalnie jest także bardzo udany "Chivalry", ale w rozszerzonej edycji to bynajmniej nie koniec przewidzianych atrakcji. W tymże trwającym niespełna osiem minut klawisze ponownie na początku pulsują jakby były wyrwane z jakiejś synthowej formacji z lat 80, delikatnie usypia się czujność ambientową atmosferą, by nagle uderzyć epickim rozwinięciem.
W wersji rozszerzonej pierwszy dysk posiada jeszcze dwa numery. Pierwszy z nich to przebojowy "Loath", który swoim mrocznym wejściem i klimatem powinien się skojarzyć z "Enigma Machine" z "Dream Theater" Dream Theater. Różnica polega na tym, że to nie instrumental, a normalny utwór z wokalem, w dodatku równie udany co poprzednie z podstawowej wersji. Kompletnie nie rozumiem decyzji Circus Maximus podług której zabrakło go na regularnym krążku - te dodatkowe cztery minuty z sekundami wcale nie zaszkodziłyby temu trwającemu pięćdziesiąt pięć minuto materiałowi! Uzupełnia go koncertowy "I Am" z płyty "Nine" nagrany podczas trasy po Japonii. Drugi dysk zaś jest dalszym ciągiem zapisu tego występu, dlatego warto sięgając po wersję rozszerzoną słuchać ich razem. Obok tegoż, można usłyszeć w zasadzie cały "Nine", choć nie brakuje "Abyss" z "Isolate" jak również "Alive" z debiutanckiego "The 1st Chapter". Dopracowane brzmienie, świetny kontakt z japońską publicznością oraz nie trzymanie się sztywno oryginałów sprawia, że słucha się jej z wypiekami na twarzy. To także świetny dodatek do materiału najnowszej płyty.
Dla Circus Maximus "Havoc" jest krążkiem przełomowym, przemyślanym, dojrzałym i świeżym, a w dodatku takim na którym nie ma miejsca na nudę, ani złe fragmenty. Jest tym czym może się stać ":Ktonik:" dla polskiego Votum - wyjściem z mroku, cienia weteranów z powodzeniem mogącym stawać w szranki z innymi obiecującymi młodymi zespołami, które systematycznie torują sobie drogę do tronu, wreszcie albumem który przyciągnie do grupy nowych fanów. W gatunku, w którym nowych szlaków raczej nie da się już przetrzeć przede wszystkim trzeba brzmieć nowocześnie i świeżo, a w tę stronę właśnie poszli Norwegowie. "Havoc" to bez wątpienia ich najlepsza płyta, ale także jedna z najciekawszych płyt w metalu progresywnym ostatnich lat, jak również roku szczodrego. Polecam! Ocena: 9/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz