niedziela, 27 marca 2016

Po całości: Lazer/Wulf - Laserowy Wilk, tajne archiwa i drapieżne eksperymenty


O tej grupie miałem napisać bezpośrednio po koncercie Kylesy w gdańskim B90 sprzed dwóch lat. Potem o Laserowym Wilku zapomniałem, aż robiąc porządki pośród płyt wykopałem ich trzeci krążek z roku szczerego. Podobnie jak opisywany niedawno na potrzeby LMF polski Kinsky, amerykańskie trio to zespół eksperymentujący, łamiący wszelkie reguły i dekonostruujący założenia dźwiękowe, ale robiący to w sposób znacznie przystępniejszy i bardziej interesujący dla słuchaczy, którzy są wymagający, ale jednocześnie niekoniecznie cenią sobie pozorny chaos, który charakteryzuje twórczość wspomnianego Kinsky. Przyjrzyjmy się ich twórczości całościowo, tym samym inaugurując nową odsłonę cyklu "Po całości"...

Wstęp 

Lazer/Wulf powstał w 2006 roku w Stanach Zjednoczonych jako pięcioosobowa ekipa. W tym samym roku wydali debiutancką płytkę demo "Demo-Lition!" na której połączyli, jak sami to określili, ciężki metal z indie-rockową wrażliwością. Wkrótce w zespole zaszły roszady personalne i w rezultacie stał się triem, w którego skład weszli obecni w nim do dzisiaj basista Sean Peiffer oraz gitarzysta Bryan Aiken. Pozbawieni harshowanego wokalu i drugiej gitary postanowili, że debiutancki album będzie się składał wyłącznie z kompozycji instrumentalnych. "The Void That Isn't" ukazał się w 2009 roku spotykając się z ciepłym przyjęciem. W tym samym czasie grupa rozstała się z dotychczasowym perkusistą, którego na stałe w 2011 roku zastąpił Brad Rice, perkusista specjalizujący się w technikach jazzowych. Pozwoliło to na dalszą ewolucję brzmienia i jeszcze większe spektrum eksperymentu, które w 2012 roku zaowocowało epką "There Was A Hole Here. It's Gone Now". W 2014 roku wydali swój drugi album studyjny zatytułowany "The Beast of Left and Right".

W bardzo interesujący sposób piszą o swojej muzyce, dając jednocześnie pewne wyobrażenie czego należy się po nich spodziewać. Podkreślają, że są grupą instrumentalną, ale nie stroniącą od wokalnych wstawek oraz fakt eksperymentowania ze swoim brzmieniem i łączeniem różnych gatunków muzyki, nie tylko metalowej, w nową i świeżą jakość. W swojej biografii na stronie internetowej piszą bowiem, że grają mroczny funk z thrashowymi korzeniami i jednocześnie stwierdzają, że właściwie są grupą wykonującą jazz wydobywający się z czeluści Piekieł. Są świadomi tego, że ich muzyka i pomysły cały czas ewoluują, a ich płyty są tego wyrazem. Otwarcie mówią o tym jak balansują między nurtami i gatunkami szukając odpowiednich dźwięków do tego, co chcą przekazać nie tylko sobie, ale także słuchaczom. Wymieniają obok siebie takie inspiracje jak thrash metal, indie rock, jazz fusion, crust punk, doom i sludge metal oraz klasyczny funk. Rzeczywiście, każdy z tych elementów znajduje swoje miejsce w ich twórczości doskonale, jest słyszalny i co rzadkie przy tak zróżnicowanych i pokręconych dźwiękach w sposób niezwykle płynny, spójny i pozwalający na zbudowanie własnego, charakterystycznego i rozpoznawalnego stylu, którego nie da się pomylić z żadnym innym zespołem. Przyznają, że nie mają ograniczeń i wzajemnie się uzupełniają swoimi pomysłami i muzycznymi doświadczeniami i inspiracjami.

Przy wspólnym stole podczas jedzenia, składamy sobie dobre życzenia...

Ci, którzy już się z Lazer/Wulf zetknęli przyznają, że jest to grupa nietuzinkowa, pomysłowa i potrafiąca nie tylko oczarować swoimi dźwiękami, ale dosłownie nią rozszarpać. Przywołajmy kilka komentarzy jakie zespół umieścił na swoim facebooku:

Dziękuję Lazer/Wulf za to, że zerwali mi twarz i zmusili do płakania tym, co zostało z moich oczodołów. Jesteście wspaniali. Komik Brian Posehn na swoim Twitterze

Wyobraźcie sobie L/W jako swoją piekielną oazę, zniewalającą fuzję jazzowej delikatności napędzaną psychodelicznym chaosem i awangardowymi wędrówkami. Flagpole Magazine

Jeśli jeszcze nie widziałeś lub nie słyszałeś Lazer/Wulf to jeszcze nic w swoim życiu nie przeżyłeś. Są tak nieprzewidywalni, że nie sposób dostrzec, gdzie zabiorą nas w przyszłości. Atlanta Music Guide

Wyobraźcie sobie legendę math rocka Tera Melos grającą mieszankę Mahavishnu Orchestra, Voivod, Don Caballero i płyty 'Remission" Mastodona - uzyskacie wizję tego, jak to właściwie brzmi. Terrorizer Magazine

Zaintrygowani? Sprawdźmy zatem, czy rzeczywiście tak jest przyglądając się i oczywiście przysłuchując ich dotychczasowym płytom.

1. The Void That Isn't (2009)

Feeria barw, twarze ludzkie i zwierzęce, przedmioty domowego użytku, ubrania, nogi, symbole i kosmos. To wszystko znajduje się na okładce debiutanckiego albumu Amerykanów. Nie ma nim nazwy zespołu, pośrodku znajduje się tylko tytuł płyty napisany czcionką, który przywodzić może płytę zwykłego hardcore'owego zespołu, ale Lazer/Wulf zdecydowanie zwykłym zespołem nie jest*. Już w samej tej grafice jest coś co elektryzuje, przyciąga i skupia całą uwagę, nie pozwala oderwać wzroku.

Na debiutancki album złożyło się sześć numerów, a każdy z nich stanowi wstęp do tego, co na słuchacza czeka na kolejnych dwóch wydawnictwach Laserowego Wilka. Otwiera ciężki, pochodowy "Sacrillicious", a później kapitalnie rozpędzony, w którym słychać wyraźne nawiązania do nurtu djent, choć nie są one tak ciężkie i nisko strojone jak w muzyce zespołów grających w tej stylistyce, czy nawet sięgających po bardziej ekstremalny deathcore. Więcej tu melodyjnego thrashu w który nieoczekiwanie wkradła się szczypta chaosu niepozwalającego na charakterystyczną dla tego gatunku prostotę. Przedłużeniem tegoż jest trwający zaledwie minutę "(My Hiss Becomes Your Own)" będący przerywnikiem łączącym z niespełna trzyminutowym również mocno osadzonym w thrashu "Urine for a Treat". Absolutną perełką jest "Howl Movements I-III", który choć zakorzeniony nadal w muzyce thrashowej jest bardziej eksperymentalny: więcej w nim przerywników, rozbudowań poszczególnych partii, zmian tempa, a nawet innych gatunków, bo na początku mamy nawet... country.O nudzie nie ma mowy, bo w utworze dzieje się sporo i mimo pozornego chaosu jest zarówno bardzo melodyjnie, ciężko i intrygująco. Cavalerowy "Lagarto" jest oparty na cięższych rozwiązaniach, szalonej na początku etnicznej perkusji i świetnym, melodyjnym, a zarazem wibrującym basie, który świetnie współgra z melodyjnymi i ciężkimi riffami gitar. A na sam koniec dziewięciominutowy "Who Were the Mound Builders?", który chyba najpełniej oddaje ówczesną wizję grania według Lazer/Wulf. Kapitalny wstęp zdradzający  zamiłowanie do eksperymentów oraz progresywne zacięcie, miejscami można nawet odnieść wrażenie, że to jakaś metalowa wersja King Crimson, do którego dorzucono odrobinę flamenco i narkotycznego, psychodelicznego funku. To także jedyny utwór, w którym można usłyszeć wokal, delikatny eteryczny niemal szept w kulminacyjnym dla utworu fragmencie.
 
Na debiucie Laserowego Wilka dominuje thrash, ale nie jest to czysto gatunkowe granie. Dużo tutaj nawiązań do różnych odmian tegoż: zarówno groove jak i cięższego sludge'owego łojenia. Jest to tez materiał dość surowy, w którym brakować może jeszcze czegoś szczególnie wyróżniającego czy oryginalnego, choć łamanie konwencji już wówczas wychodziło Amerykanom bardzo interesująco. Jestem ciekaw jak rozwinęłaby się ich muzyka, gdyby zostali w składzie w jakim nagrali tę płytę, zwłaszcza, że kolejne wydawnictwo wyznaczyło dla grupy zupełnie nowe kierunki muzyczne i dopiero na nim pokazali swoje nietuzinkowe podejście. Tajne archiwa nie są też moim zdaniem w pełni dla Lazer/Wulf reprezentatywne, ale nie znając tego materiału ciężko będzie wejść w okres dla nich właściwy, wytyczony przez jazzowego bębniarza. Ocena: 7/10


* Istnieje tez wersja okładki z nazwą grupy napisaną zielonkawym kolorem i wstawioną w środek między kolejne słowa układające się w tytuł wydawnictwa. 

2. There Was A Hole Here. It's Gone Now. EP (2012)

Rzut oka na okładkę przywołuje w pamięci obręcz Gwiezdnych Wrót, jednak na grafice nie ma czasoprzestrzennego tunelu. W głębi stoi tajemniczy monolit mogący kojarzyć się z kolei z "2001: Odyseją Kosmiczną" Stanleya Kubricka. Być może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że po prawej stronie jest coś jeszcze - kroplówka stojąca w przedsionku, która zdaje się zasilać ów monolit. Cały rysunek zaś znajduje się na wzorzystej, kwiecistej tapecie, w dodatku podartej u dołu i zawierającej dopisane jedno słowo - Lazer/Wulf. Przypomina mi to coś jeszcze - obraz z "Podróży <<Wędrowca do Świtu>>" z "Opowieści z Narnii" Clive'a Staple'a Lewisa. Co czeka nas gdy już wejdziemy przez ścianę do tajemniczej komnaty z monolitem?

Cztery utwory o łącznym czasie niespełna dwunastu minut. To mało, ale to, co można na epce usłyszeć jest jeszcze bardziej intrygujące niż to, co znalazło się na debiutanckim "The Void That Isn't". Otwierający płytę "We Will Meet Again" nie opiera się na thrashu, a wręcz przeciwnie na dużo lżejszej strukturze. Niepokojąca atmosfera  jest budowana pieczołowicie, brzmienie jest bardziej przejrzyste i dopracowane, zawierające mnóstwo zróżnicowanych ścieżek, które łączą się w całość. Wyczuwalny jest tutaj jazzowy feeling, który doskonale zostaje przełamany w gęstszym, surowym sludge'owym rozwinięciu, by po chwili na moment uciec w rejony indie rocka. Świetnie wypada rozpędzony, ciężki i melodyjny "Song From the Second Floor". Pojawiające się tutaj wokale są trochę nieśmiałe i nie należy się też spodziewać growli czy harshów, bliżej im do do tego czego można szukać w indie. "Bones of the Youth" kontynuuje muzycznie to, co znalazło się w poprzednim utworze. Szalone wrzaski mogą kojarzyć się z modłami kapłanów, którzy składają hołd tajemniczemu monolitowi, ale wokalnie, także za sprawą muzyki, bliżej tutaj do The Ocean czy niektórych fragmentów wczesnej Kylesy. Ostatni, bardzo dobry "Morgue Nest" zaczyna się tam, gdzie kończy się numer trzeci. Płynność i precyzja z jaką przechodzą w kolejne numery nie jest jednak przypadkowa, bo na kolejnej płycie będzie miała ogromne znaczenie dla konceptu jaki obmyślili na jej potrzeby. Tu również słychać ogromną swobodę jeśli chodzi o łączenie gatunków, bo na samym końcu z szybkiego, ale melodyjnego grania, pojawia się krótkie funkujące outro.

Ten króciuchny materiał jest zupełnie inny od debiutu i tak naprawdę sam stanowi dla Lazer/Wulf debiut właściwy, choć jest tylko etapem przejściowym. Na swoim drugim pełnometrażowym, bardzo zresztą ciekawym albumie, dopiero w pełni pokażą swoją wizję, rozwiną intrygujące rozwiązania instrumentalne i stylistyczne, które tutaj zostały jedynie zasugerowane. Na próżno szukać tutaj thrashowej prostoty, która charakteryzowała pierwszą płytę, ale za to można już zauważyć niecodzienne podejście do wykorzystywanych środków i ogromną wrażliwość muzyków. Szkoda tylko, że jest to pozycja tak krótka (wszak to tylko jeden numer podzielony na cztery części!), bo zdecydowanie rozbudza ona apetyt na więcej. Ocena: 4/5


3. The Beast Of Left And Right (2014)

 Okładka drugiego pełnometrażowego albumu studyjnego Lazer/Wulf, ale pierwszego w obecnym składzie to przykład małego dzieła sztuki. Symetria to pierwsze, co zwraca uwagę na tej grafice, Nie ma na niej niczego przypadkowego. Dwa totemy, ołtarzyk na którym palą się dwie świece (jedna zdążyła nawet zgasnąć), ręce muzyków, poroże, cienie, nawet tapeta na ścianie i znajdujące się na samym dole nazwa zespołu - wszystko ma swoje miejsce. Tak samo jest z muzyką zawartą na tym krążku, która nie zawiera jedynie premierowego materiału, bo dwa z nich to nowe wersje numerów, które można było usłyszeć już na debiucie.

Otwiera "Choose Again (The Right Part)", a w nim wyróżnia się mocny bas, intensywna perkusja niosąca za sobą jazzowy feeling oraz ostre, gęste gitary. Rozpędzone fragmenty płynnie przechodzą w nieco lżejsze momenty, ale nad wszystkim unosi się mroczna atmosfera okraszona świetnym, wciągającym brzmieniem. Niemal dziewięć minut czystego geniuszu to jednak nic z tym co czeka na słuchaczy w dalszej części płyty. Nowa wersja "Lagarto" jest jeszcze bardziej szalona, rozbudowana i przepełniona eksperymentalnym podejściem. Flirt z metalem, jazzem i funky wypada tutaj absolutnie porywająco. Nie ma tu jednak thrashowej prostoty, a znacznie więcej płynności, intrygujących rozwiązań. Kapitalny bas wibruje razem z gitarowymi riffami, które zmieniają się jak w kalejdoskopie, a do tego wszystkiego fantastycznie nagłośniona górująca nad wszystkim przepięknie uwypuklona perkusja. Prawdziwa uczta! Bezpośrednią kontynuacją jest świetny "A Conflict of Memory", w którym konstrukcja jest jeszcze bardziej (pozornie) chaotyczna, pokręcona i nastawiona na budowanie niepokojącej atmosfery z pogranicza zdrowego rozsądku.

King Crimson ery słowiczych języczków w galaretce w wydaniu metalowym to numer kolejny, czyli "Twelve Leaps Over the Triple Trap". Jeszcze bardziej pokręcony, rozszalały, przepełniony psychodelicznym szlifem, jak gdyby całość odbywała się na tipie po połknięciu jakiejś niedozwolonej substancji. Przeskok w basowy genialny początek "Beast Reality", który już po chwili eksploduje kawalkadą ciężkich, ale melodyjnych riffów i szybką rytmiczną perkusją. Słusznie przyrównano ich do Mastodona czy Voivoda, bo tak to właśnie brzmi. To taki metal na sterydach, który nieoczekiwanie spotkał na swojej drodze jazz i funky, co w wyniku zderzenia utworzyło niezwykłą muzyczną kumulację zmiennych nastrojów, świetnych rozwiązań i czegoś co przypominać może rozpryskiwanie się na podłodze szklanki wypełnionej wodą i w dodatku nakręconej w zwolnionym tempie, mimo że dźwięki są szybkie, pokręcone i burzliwe. Po nim wskakuje równie niezwykły "Concentric Eyes". Są tu wyczuwalne intensywnie progresywne naleciałości - liczne zwolnienia, pasażowe przegrupowania (najpierw basowo-perkusyjne, a następnie łącznie z gitarą) i sludge'owe przyspieszenia w stylu wczesnego The Ocean. Numer siódmy to ponownie "Choose Again", ale tym razem będziemy mieli do czynienia z "Left Path". Wbijające w fotel wejście znów przywodzi na myśl King Crimson i Weather Report czy Mahavishnu Orchestra. Tu jednak jest jeszcze intensywniej i ostrzej, ale z taką samą ogromną ilością swobody, wciągającego eksperymentu i ogromną dozą swobody. Niemal dziewięć minut absolutnych niesamowitości, które naprawdę potrafią zachwycić.


Dwie finalne kompozycje nie rezygnują z szalonego tempa, a wręcz przeciwnie równie mocno ryją czerep jak poprzednie. Najpierw odrobinę skrócony w stosunku do oryginału "Who Were the Mound Builders?". W nowej wersji również utwór ten zyskał bardzo dużo - pokręcone brzmienie i rozbudowane o przestrzenne brzmienie riffy i rozpędzona sekcja rytmiczna zachwyca za każdym razem czymś innym, ale zawsze równie intensywnie. Tu znów słychać coś z klasyki, coś z Mastodona czy Voivoda, ale jest to mieszanka bardzo udana, pomysłowa i świeża. Na nudę nie ma też miejsca w delikatniejszym, ale również niepozbawionego niepokoju i szaleństwa "Mutual End", które najpierw zaczyna się od post-metalowego przestrzennego pasażu, a następnie na sam koniec ponownie eksploduje riffami i szybką perkusją.

Lazer/Wulf to grupa, która ewoluuje z każdym swoim materiałem, nie lubi ograniczeń, a eksperymenty są drapieżne i lubią kąsać słuchaczy. Dźwięki prezentowane przez Amerykanów to wypadkowa wielu doświadczeń i stylistyk, które normalnie nie mogłyby się sprawdzić, jednak im ta mieszanka. To grupa równie pokręcona i niezwykła jak norweski Shining, choć nie mają w składzie sekcji dętej. To muzyka, która się chłonie i przeżywa, nieprzewidywalna i bardzo świeża. Być może kontakt z pierwszymi wydawnictwami nie będzie atrakcyjny, ale z "Bestiami" zapewne szybko się polubicie i równie niecierpliwie jak ja będzie wypatrywać kolejnej płyty, która mam nadzieję pojawi się szybko i będzie jeszcze bardziej niezwykła. Polecam! Ocena: 8,5/10


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz