wtorek, 1 marca 2016

David Bowie - Blackstar (2016)


Nie zrozumcie mnie źle, ale nigdy nie byłem fanem Davida Bowie. Doceniam jego wkład w muzykę i kulturę, jego niezwykły zmysł artystyczny i fakt, że był niczym kameleon - dopasowując swój wizerunek do epoki i do tego, co chciał zawrzeć na swoich płytach. Nie inaczej stało się w przypadku jego ostatniej płyty studyjnej, a przynajmniej ostatniej wydanej za życia, bo już pojawiają się doniesienia, że pośmiertnie może ich wyjść co najmniej kilka - zupełnie inną sprawą jest kwestia po co. Do tego o "Blackstar" miało być w lutym, ale okazało się, że nawet dłuższy o jeden dzień miesiąc okazał się za krótki, by zdążyć z daną obietnicą na czas. Sprawdźmy jak pożegnał się Bowie - człowiek, który podobno był kosmitą... 

Na najnowszy dwudziesty piąty album Davida Bowie złożyło się siedem kompozycji składających się na coś w rodzaju testamentu artysty. Wydany symbolicznie i w zaledwie dwa dni przed śmiercią, w sześćdziesiąte dziewiąte urodziny muzyka, czyli 8 stycznia tego roku stanowi bowiem coś w rodzaju pożegnania i pogodzenia się z faktem odchodzenia, końca pewnej epoki. Wyraźnie odbija się to w utworach, które można znaleźć na krążku.

Otwiera ją prawie dziesięciominutowy utwór tytułowy roztaczając wokół niepokojącą i tajemniczą aurę. Całość choć leniwa pulsuje perkusją i elektronicznymi dodatkami oraz hipnotyzującą bardziej narracją niż wokalem Bowiego. Kapitalnie wypada rzewna, smutna partia saksofonu. Dopiero w połowie numeru zmienia się nastrój, Bowie zaczyna śpiewać, a muzyka nieco się rozjaśnia, choć nadal pozostając w kręgach niepokoju i aury przypominającej unoszenie się coraz wyżej i wyżej w przestrzeń międzygwiezdną jak gdyby Bowie już za życia chciał nam pośpiewać zza grobu. Po polsku się nie da tego oddać, więc potrzebne jest słowo angielskie: creepy. Dodam nawet drugie: weird. Zwłaszcza gdy na końcu wraca się do nastroju z początków numeru. " 'Tis A Pity She Was A Whore", czyli druga pozycja jest dużo żywsza, bardziej skoczna i przebojowa zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę mocną perkusję, ale w tle nadal dzieją się rzeczy dziwne, niepokojące i jak z sennego koszmaru. Dźwiękowe przebłyski wyrwane z jazzowych szaleństw połączonych z jakąś dyskoteką, jęki Bowiego w tle i jego niepokojący głos. Nie ma w tym nic złego, bo robi to doskonałe wrażenie.


Absolutną perełką jest numer trzeci, czyli "Lazarus", który razem z utworem tytułowym został wybrany do promocji albumu. Ponownie eteryczny, z wolnymi i dusznymi bębnami, świetną partią saksofonu i atmosferą, którą kapitalnie podkreśla znakomity teledysk z Bowiem leżącym na łóżku. Przejmujący tekst stanowi właśnie to pożegnanie z fanami i światem, która dwa dni później stało się faktem. Teraz gdy minęły dwa miesiące od śmierci Bowiego nie stracił on na swoim niepokojącym klimacie ani mocnym przekazie, a wręcz przeciwnie jeszcze mocniej działa na percepcję. Może zabrzmi to ironicznie, ale gdy słyszę ten numer, sam mam ochotę wejść do szafy i z niej już nigdy więcej nie wyjść - ot tak z przekory. Bardziej rockowy szlif ma świetny "Sue (Or in a Season of Crime)", a wszystko za sprawą energetycznego, ale dość oszczędnego riffu. Wspaniale brzmią tutaj elementy przemykające w tle - elektroniczne dodatki, saksofonowe piski czy atmosferyczne klawiszowe pulsacje. Iście kosmiczny kawałek. Piątą kompozycją jest "Girl Loves Me" w którym wykorzystano fikcyjne języki Anthony'ego Burgheesa stworzone na potrzeby książki "Mechaniczna Pomarańcza". Ponownie wykorzystuje się tutaj mroczne brzmienia gitary, które niepokojąco łączą się z pulsującymi bębnami i elektroniką. Ma w sobie ten kawałek coś z plemiennego, szamańskiego przyzywania. Ponownie ma się poczucie przenoszenia między światami, czegoś nieodgadnionego.

Przedostatnią kompozycją na płycie jest "Dollar Days". Nie rezygnuje się tutaj z eterycznej atmosfery, ale i tak jest nieco cieplej i odrobinę radośniej. Przynajmniej w kwestii muzycznej, tekst bowiem znów nie należy do najradośniejszych, bo zawiera kolejny rozrachunek artysty ze swoim wizerunkiem, złotymi latami twórczości. Genialnie wypada tutaj partia saksofonu nadająca całości jeszcze bardziej melancholijnego charakteru i niepokojącej atmosfery. Kończy "I Can't Give Everything Away", który zaczyna się tam gdzie kończy poprzedni. Dyskotekowa pulsacja, ponownie nieco cieplejsze wibracje i podniosły klimat sprawia (znów genialny saksofon, gitarowa solówka w finale), że choć lirycznie znów nie jest radośnie, chce się wstać i tańczyć w rytm. Powtarzając za dziennikarzem The Telegraph Neilem McCormickiem nie sposób nie zauważyć, że Bowie w pełni podkreśla tutaj swój geniusz i spowijającą go aurę tajemniczości słowami: Saying more and meaning less / Saying no but meaning yes / This is all I ever meant / This is the message that I sent. (Mówiąc więcej i znacząc mniej/Mówiąc nie mając na myśli tak/To wszystko co zawsze chciałem powiedzieć/Oto moja wiadomość, którą zawsze wysyłałem).

Nie jest w żadnym wypadku płyta łatwa, a już na pewno nie dla tych, którzy stronią od takich brzmień. Osobiście znam jego twórczość dość wybiórczo, ale ten album przesłuchałem kilkakrotnie od pierwszej do ostatniej sekundy. Nie z poczucia obowiązku, nie dlatego że Bowie umarł, ale dlatego że jest to album po który warto sięgnąć - niezwykły, nowoczesny i świeży, a przede wszystkim bardzo dojrzały. Być może dla takiego weterana jak Bowie to żadna sztuka nagrać coś dojrzałego, ale trudno utrzymywać taką formę do samego końca. Pożegnać się w takim stylu i z taką przejmującą samoświadomością odchodzenia potrafi niewielu twórców. To płyta skłaniająca do przemyśleń, jak również kompilująca wszystkie pomysły, odloty i szaleństwa Davida Bowiego, który żegnając się tak naprawdę wcale nie umarł, bo wciąż będziemy do jego muzyki wracać, a on gdzieś na muzycznym firmamencie będzie świecił niczym gwiazda z tytułu płyty. Ocena: 9/10


Fragment utworu "I Can't Give Everything Away" w tłumaczeniu własnym.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz