Mam wrażenie, że panowie z Headspace i Redemption się ze sobą umówili, że wypuszczają swoje płyty w tym samym dniu i w tej samej kolorystyce na okładkach. Obie wyszły bowiem 26 lutego, a okładki utrzymane są w czerwono-białej minimalistycznej oprawie. Tak samo zacząłem tekst o drugiej płycie Brytyjczyków Headspace kilka dni temu i nie przypadkowo przywołuję ów początek ponownie. Wspomniani Amerykanie to właśnie Redemption, grupa w której można usłyszeć Ray Aldera znanego z Fates Warning wróciła z szóstym albumem studyjnym po pięciu latach milczenia i w dość nieoczekiwanej, a przy tym wyśmienitej formie...
Uwagę zwraca już świetna, minimalistyczna okładka, która jak zauważyłem kolorystycznie chyba nie całkiem przypadkowo nawiązuje do tej z najnowszego Headspace. Stłuczony kieliszek, rozlane czerwone wino i białe tło skontrastowane nazwą zespołu i tytułem płyty. Podobnie jak w przypadku "All That Your Fear Is Gone" robi to samo piorunujące wrażenie. Dodatkowego znaczenia dodaje tutaj historia Redemption, która została dość mocno doświadczona przez los - ich klawiszowiec i gitarzysta Nick van Dyk od kilku lat boryka się z nowotworem krwi i przez jakiś czas wycofał się nawet z życia grupy, by do czynnego grania dalej zmagając się z tą rzadką chorobą, wrócić przy okazji nagrania poprzedniej płyty "This Mortal Coil" z 2011 roku. W ostatnim czasie z zespołu odszedł na chorobowe gitarzysta Bernie Versailles i to właśnie jemu jest najnowszy album Redemption dedykowany. Panowie zdecydowali się na nietypowe zastępstwo, bo zamiast znaleźć nowego gitarzystę, który zastąpiłby Berniego, zaprosili do współpracy trzech byłych gitarzystów Megadeth - Chrisa Polanda, Martyego Friedmana i Chrisa Brodercicka oraz włoskiego gitarzystę Simone'a Mularoni, który gra w takich zespołach jak DGM, Empyrios czy Lalu. Na płycie pojawia się także w jednym z numerów jeszcze jeden gość, a mianowicie John Bush, wokalista znany przede wszystkim z Anthrax i Armored Saint, ale także z faktu, że miał zastąpić przy mikrofonie Jamesa Hetfielda z Metalliki w czasach nagrywania "Master Of Puppets" gdy ten chciał się skoncentrować tylko na grze na gitarze, ale Bush odrzucił propozycję.
Najnowszy album Redemption składa się z dziewięciu utworów o łącznym czasie niespełna sześćdziesięciu sześciu minut, przy czym jeden z numerów to cover "Love Reign o'er Me" The Who i to właśnie w nim można usłyszeć Busha. To jednak bynajmniej nie koniec atrakcji, bo edycja rozszerzona zawiera jeszcze jeden dysk trwający dwadzieścia dwie minuty i zawierający cztery utwory, w tym trzy alternatywne miksy wybranych kawałków z płyty podstawowej oraz jeden kawałek dodatkowy, który nie znalazł się na pierwszym dysku. Razem około stu minut muzyki, ale niech nie zrażają się Ci, którzy przy ostatnim Dream Theater narzekali na czas, rozwleczenie materiału i na to, że przez większość czasu spali zamiast cieszyć sie muzyką. Na nudę bowiem na najnowszym krążku Redemption wcale narzekać nie można. Podobnie jak w przypadku Headspace zachowano wysoki poziom, nieprzekombinowano materiału i mimo jego solidnej długości postarano się, by całość oddychała i pozwalała na siebie reagować. Sprawdźmy zatem jaki jest "Th Art Of Loss".
Wita nas utwór tytułowy - mocnym, melodyjnym riffem za który odpowiedzialny jest Poland, który razem z Mularonim prześcigają sie w kolejnych fragmentach, zresztą nie tylko w tym numerze. Znakomita jest tutaj rozbudowana perkusja oraz klawiszowe tła, tyka delikatnie przywodzi na myśl Megadeth czy ostatnią płytę Fates Warning "Darkness In a Different Light". Po świetnym otwieraczu powoli wtacza się jeszcze bardziej kapitalny "Slouching Towards Bethelem", który rozkręca się powoli, ale gdy już się rozwinie i uderzy zacząć można kiwać głową w rytm. Mroczna atmosfera, mnóstwo świetnych melodyjnych riffów, klawiszowych dodatków i bardzo sprawnej perkusji (tak powinna moim zdaniem brzmieć na nowym DT). Fantastyczne, mroczne zwolnienia dodatkowo jeszcze potęgują doskonałe wrażenie. W "Damaged" gitarowy charakter płyty kontynuuje Friedman. Utwór jest przebojowy i nieco cięższy, ale zachowujący zarówno szybkość, jak i melodyjność, która jeszcze na Redemption nie była tak mocno podkreślona. Kolejną prawdziwą perełką jest ponad dziesięciominutowy ""Hope Dies Last" w którym gitary znów obejmuje Poland, by znów poszaleć z Mularonim. Kapitalne klawiszowe wejście przywodzić może trochę na myśl technikę Kevina Moore'a, która tak bardzo odcisnęła swoje piętno na pierwszych albumach Dream Theater, ale van Dyk jednocześnie mocno podkreśla tutaj swoją własną wrażliwość i wcale nie kopiuje nikogo, bo wcale nie musi tego robić. Niesamowite jest wejście akustycznej gitary i znakomitego wokalu Aldera, następnie kapitalnie utwór się rozwija mocnym wejściem gitar w rozpędzonym pasażu i bardzo dobrym, pełnym i dopracowanym brzmieniu. Po prostu coś pięknego!
W kolejnym "That Golden Light" gitary przejmuje van Dyk, by równie fantastycznie co na klawiszach (z których również tutaj nie rezygnuje) poczarować właśnie na strunach w balladowym wyciszeniu, ale nie stroniącym od ostrzejszego uderzenia. Urokliwie brzmią tutaj delikatne elektroniczne wstawki w tle nadając całości bardzo świeżego, ale i nowoczesnego charakteru. Nie ma też mowy o nadmiarze cukru, czego w balladach nie trawię, czy w wątpliwej jakości słowa i infantylnie brzmiące akustyczne gitarki mając wzbudzić emocje, które bardziej śmieszą niż zastanawiają i zmuszają do refleksji. Nic z tego! Po niej wskakuje świetny, bardzo ciężki i oparty zarówno na melodyjnych solówkach, jak i mrocznych nisko strojonych gitarach "Thirty Silver". To, co Poland i Broderick wyprawiają razem z Friedmanem to nie tylko popis umiejętności, ale także przykład ogromnej klasy - na co dzień nie mają przecież do czynienia z progresywnym graniem, choć akurat Friedman technikę shredowania ma w małym palcu i znakomicie odnajduje się przez to w zbliżonych, choć niekoniecznie takich samych klimatach. Pewnie się zdziwicie, ale kolejny "The Centre Of The Fire" wcale nie ustępuje poprzednim, a wręcz przeciwnie dalej trzyma w napięciu i zachwycie. Pytanie o człowieczeństwo ubrane jest w nieco wolniejsze tempo niż w poprzednim numerze, ale i tutaj nie rezygnuje się z efektownych gitarowych zagrywek i świetnego budowania atmosfery przez klawisze van Dyka. Cover The Who z początku z kolei może wywołać nie małą konsternację. Dziwnie znajome dźwięki szybko okazują się jeszcze bardziej znajome, gdy się już doczyta, że jest to właśnie cover. Nie ma mowy jednak o bezmyślnym odegraniu, bo kawałek zyskał nie tylko nowe brzmienie, ale także zupełnie inne podejście, co również słychać w liniach wokalnych duetu Alder-Bush. Ten niezwykle emocjonalny utwór z "Quadrophenii" świetnie pasuje do płyty Redemption i znakomicie ją uzupełnia.
Finałowy"At Day's End" to z kolei epicka, jedna z najdłuższych i najbardziej rozbudowanej, wielowątkowej w historii Redemption kompozycji, bo trwającej niemal dwadzieścia trzy minuty suita również jest dopracowana w najmniejszych szczegółach. Nie dość, że kapitalnie wieńczy album, to jeszcze kondensuje w sobie resztę numerów, jednocześnie będąc osobną całością. Najpierw akustyczny usypiacz czujności, następnie potężny rozwijający się gitarowo-klawiszowy pasaż utrzymany w stylistyce uwertury. Zwolnienie i budowanie napięcia do melodyjnego rozwinięcia i kolejnych porcji mrocznych pasaży, również osadzonych na elektronice i motorycznym basie. Po prostu perełka, która wciąga i zachwyca każdym fragmentem. Jeśli posiadacie wersję z drugim krążkiem to nie będzie to dla Was koniec z atrakcjami od Redemption. Czeka na Was alternatywna wersja utworu tytułowego z mocniej zaakcentowaną gitarą Mularoniego oraz dwie wersje "Thirty Silver", kolejno z zaznaczeniem Polanda i Brodericka, a na koniec przepiękna pianinowa ballada"Say Something".
"The Art Of Loss" to album, który prezentuje nie tylko wysoki poziom jeśli chodzi o Redemption, ale także jeśli chodzi o muzykę progresywną. Album brzmi świeżo, przebojowo i mimo smutnej i refleksyjnej oprawy lirycznej dobitnie udowadnia, że prog metal wcale nie umiera. W tym gatunku wciąż można grać w sposób niesamowicie piękny, wrażliwy, nawet jeśli nie tworzy się w jego ramach nic nowego. Amerykanie nie silą się na tanie sztuczki, plastik, łagodzenie brzmienia czy tandetę. Nie silą się w wymyślne poszukiwania i budowanie czegoś nowego, bo swoimi umiejętnościami i ogromną wrażliwością pokazują na swoim szóstym albumie, że grając właściwie to samo można zrobić muzykę piękną i wpływającą na nasze emocje czy wrażliwość. Taki jest właśnie "The Art Of Loss" - w pełni przemyślany, nieprzesadzony i szczery. Prawdopodobnie wielu się ze mną zgodzi, ze to także najlepszy album formacji, którego dodatkowym i niewątpliwym atutem jest jego mocno gitarowy charakter. Koniecznie! Ocena: 10/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz